To kolejny odcinek z serii: dlaczego mi nikt wcześniej o tym nie powiedział…

„Nigdy nie ma dobrego czasu na to, by mieć dziecko!” – słyszałam to nie raz… Ale co to w zasadzie znaczy? Że jakoś to będzie? Jakoś, czyli bylejak? Czy że jest tak do doopy, że i tak nie ma znaczenia kiedy się na dziecko zdecydujesz? A może wręcz przeciwnie – jest tak wspaniale, że wszystko inne traci na znaczeniu? No to jak zadecydować świadomie o tym czy i kiedy chcę mieć potomstwo? Czy w ogóle warto mieć dzieci? Posłuchasz? Zapraszam na nowy odcinek!

[Czas słuchania: 28 min]


Kliknij, aby przeczytać transkrypcję.

Zostaw komentarz

Zasubskrybuj zalataną, aby nie przeleciał Ci żaden odcinek na:

🎧 Spotify: https://spoti.fi/2mZ1z6A
🎧 Google Podcasts: http://bit.ly/2DDYDkO
🎧 Apple Podcasts: https://apple.co/2lv0gfh
🎧 TuneIn: http://bit.ly/2mq5bOP
🎧 YouTube: http://bit.ly/2mY61CC

Transkrypcja odcinka:

Cześć. Tu Zalatana. Co tydzień opowiem Ci o tym, co mi się przytrafiło; co mnie zirytowało lub zachwyciło; o życiu na emigracji, o rodzicielstwie, o naszych podróżach i o próbach bycia eko. Zapraszam!

„Nigdy nie ma dobrego czasu na to, by mieć dziecko!” – słyszałam to już nie raz… Ale co to w zasadzie znaczy? Że „jakoś to będzie”? Jakoś, czyli byle jak? Czy że jest tak do doopy, że i tak nie ma znaczenia, kiedy się na dziecko zdecydujesz? A może wręcz przeciwnie – jest tak wspaniale, że wszystko inne traci na znaczeniu? No to jak zadecydować świadomie o tym, czy i kiedy chcę mieć potomstwo? Czy w ogóle warto mieć dzieci? W dzisiejszym odcinku mojego podcastu uporządkowałam czynniki, które według mnie mają wpływ na to, czy warto mieć dzieci, czy nie. Zrobiłam też własny trudny bilans, o którym usłyszysz na końcu odcinka. Zapraszam.

Mam taką przyjaciółkę, która ma na imię Monika, Monia. Nie ma dzieci. Odsłuchuje odcinki mojego podcastu. Odsłuchała również ten o frustracji matki, który nagrałam w zeszłym roku na Dzień Matki. Stwierdziła, że to ciekawy pogląd i że chyba nie mówi się na ten temat dostatecznie dużo. Potem było jeszcze wiele okazji, przy których już bezpośrednio jej narzekałam na temat macierzyństwa. Opowiadałam jak mi ciężko, a ona w końcu stwierdziła, że ja nie zachęcam do tego, żeby mieć dzieci. I że może bym nagrała odcinek o tym, jak to jest fajnie, tak dla równowagi. Trochę się przeraziłam, że ja nagle zaczęłam tylko narzekać, bo znam się z tej optymistycznej strony albo przynajmniej lubię tak o sobie myśleć. A później napisałam jej, że nie wiem, czy zbiorę tyle argumentów „za” na jeden odcinek. Ona się zdziwiła, czy na pewno mówię serio. A ja zaczęłam myśleć, co poradziłabym przyjaciółce, tak od serca. Zaczęłam się zastanawiać, jakie jest moje macierzyństwo, i jak zrobić bilans. Czy w ogóle warto? Bo biologia mówi, że tak. Ale jaki jest mój bilans? W sieci widzimy Instamatki: wypielęgnowane, szczupłe, z perfekcyjnym makijażem, z perfekcyjnym dzieckiem, najedzone, wyspane, super. I wszytko robią same, pracują, dbają o siebie, gotują, sprzątają, małą wspaniałego męża. Wszystko jest tip top. Dzieci są uśmiechnięte. Matki przeszczęśliwe i zakochane w dziecku od pierwszych chwil. Pewnie i tak jest, ale czy na pewno zawsze? Czy na tym możemy budować nasze plany, dotyczące potomstwa? Zaczęłam się zastanawiać, jakie jest moje macierzyństwo i co ono mi daje, a co zabiera. Bo chyba tak należy zrobić bilans. Mam tylko jedno dziecko i faktycznie zdarza mi się mieć momenty bardzo złe i gorsze. Często wtedy słyszę też, od przyjaciół i od mojego męża, którzy oboje mają rację, że to wszystko zależy. Że w sytuacja, w której się znalazłam, to jest też składowa takich czynników jak moja osoba czy moje wybory. Usiadłam więc sobie i zaczęłam zastanawiać się, co ma wpływ na to, jak postrzegamy nasze macierzyństwo. Uwaga! Punkt 1 to jest sytuacja w rodzinie. 

Kogo mamy? Jakie mamy wsparcie? Czy z nami jest partner, który nas wspiera? Czy z nami jest rodzina; babcia, której możemy oddać dziecko i która chętnie się nim zajmie i która wspiera nasze wybory wychowawcze i ich nie neguje? Bardzo dużo czytam na forach dla matek i forach rodzicielskich, jak to po narodzeniu dziecka matka zderza się ze ścianą niezrozumienia, ze ścianą argumentów od własnej matki czy od teściowej, czy od babć, typu: Ja miałam ciężko, to teraz Ty musisz sobie poradzić. Okazuje się nagle, że mają kompletnie rozbieżne wyobrażenia na temat wychowania dziecka z partnerem, w ogóle na temat funkcjonowania rodziny jako takiej: kto ma zmywać naczynia, od czego jest kobieta, przecież siedzi tylko z dzieckiem w domu, więc jak to miała czasu posprzątać czy ugotować mężowi obiadu. Prawda jest taka, że bez względu na wszystkie inne czynniki w moim mniemaniu dziecko to nie jest praca dla jednej dorosłej osoby. Może to być wykonywane przez jedną dorosłą osobę, natomiast myślę, że jest to duże ryzyko dla zdrowia psychicznego i fizycznego tej dorosłej osoby. Ja mam tylko jedno dziecko i jak to jest przy wielu, to mogą się wypowiedzieć matki wielu dzieci, którym biję pokłony i chylę czoła, bo nie potrafię zrozumieć, jaki to jest wysiłek. To nie jest praca dla jednej osoby. Dziecko to też nie jest spoiwo. W związku z tym jeśli masz wsparcie w swoim mężu, parterze,  partnerce, w swoich przyjaciołach, w swojej rodzinie, to zastanów się, jakiego rodzaju jest to wsparcie i czy na pewno możesz na nie liczyć. Zastanów się, jaką masz pracę; czy aby na pewno będzie wszystko ok, jeśli wbrew Twoim planom nie będziesz mogła wrócić do pracy od razu i będziesz musiała zostać w domu z dzieckiem, albo będziesz chciała zostać w domu z dzieckiem, bo nam też się zmieniają plany i zamierzenia. Czy Ty jesteś gotowa na zmiany? Czy Ty jesteś gotowa na pracę na 24 h/7 i Twój partner również? Zastanawiałam się nad tym, co bym poradziła na przykład samotnej kobiecie, która bardzo chce mieć dziecko, nawet jeśli będzie z nim sama. Poleciłabym jej na pewno zastanowić się dwa razy, dlatego że moim zdaniem nie jest to praca dla jednej osoby i nie potrafię zrozumieć, jak to się dzieje… Bo my jesteśmy niesamowicie silne babki, ale to jest ponad ludzkie siły. Kobiety, które wychowują same dzieci oraz ojcowie, którzy wychowują samotnie dzieci, to jest praca ponad ludzkie siły. Oni są po prostu jakimiś superhero i nie wiem, jak tego dokonują. Raczej starałabym się odradzić to osobie, która jest samotna. Wiadomo, że różnie w życiu bywa. Też w przyszłości nie możemy tego przewidzieć. Uważam, że wsparcie w rodzinie, wsparcie w mężu, a przynajmniej to niepodcinanie skrzydeł, jest kluczowe. To był punkt numer jeden. Ciekawa jestem, czy się ze mną zgodzicie. 

Punkt numer dwa. Na to, jak postrzegamy nasze macierzyństwo ma wpływ to, jaką jestem ja osobą, kiedy w życiu mi się przytrafia to macierzyństwo, czy na początku mojego życia, czy jestem jeszcze młoda i pełna energii, czego chcę od życia, czego oczekuję po tym okresie; czy jestem gotowa na to, żeby zupełnie się poświęcić, czy wcale nie; czy nie chciałabym, żeby się coś zmieniało w moim życiu; czy mam dużo cierpliwości; jakie są moje przekonania, dotyczące macierzyństwa, dotyczącego tego, jak ten czas powinien wyglądać i jak szybko wrócę do tego, co robiłam wcześniej. Tutaj ważną rolę też odgrywa taka dojrzałość, czyli w ogóle świadomość podejmowanych decyzji. Tak, zupełnie inaczej wychowuje się dziecko, będąc w wieku dwudziestu paru lat, a zupełnie inaczej w wieku lat 40, i to nie tylko wiek ma tu coś do powiedzenia, ale w ogóle nasz charakter. Ja na przykład jestem osobą, która zawsze starała się uszczęśliwiać ludzi, dawać z siebie 100% i wykorzystać okazję, którą się ma i zawsze jakoś tak o siebie myślałam, że jeśli będę miała dziecko, to będzie ten etap w moim życiu, któremu chcę się poświęcić w 100%. W związku z tym radośnie i w poskokach i z wielkim optymizmem przeżyłam nie tylko cały okres ciąży, ale również podeszłam do macierzyństwa. Tak że drugim czynnikiem tego, w jaki sposób postrzegamy macierzyństwo jest to, czy mu się przeglądamy, jakie mamy przekonania i jaką my jesteśmy osobą: energiczną, spokojną, mówiącą o swoich uczuciach, umiejącą prosić o pomoc, otwartą czy raczej zamkniętą. To wszystko ma wpływ. Jaki? To chyba każda z nas musi odpowiedzieć sobie sama, ale wpływ na pewno ma. 

Kolejny punktem jest samo dziecko. Jaki egzemplarz nam się trafi? Czy słyszałaś kiedyś o tak zwanych High Need Babies? W skrócie HNB.To dzieci, które naprawdę wymagają sporo wysiłku; takie, które nie są odkładalne, które trzeba cały czas niuniać i nosić na rękach, którym trzeba śpiewać, które cały czas potrzebują bliskości, tulenia; nie można ich na chwilę zostawić samych, które potrzebują mamy, ale czasami podobno też i innych osób. Pozwalają sobie na to, żeby przekazać je w ramionach innych dorosłych osób. W każdym razie są to dzieci, które potrzebują dużo uwagi.

Ja kiedyś myślałam, że Soraiya taka nie jest. A ostatnio coraz częściej myślę o tym, że owszem, jest. Może ona nie wymaga ode mnie zbyt wiele uwagi, jeśli chodzi o tak zwaną „grzeczność”, bo słucha tego co mówię, ale ona potrzebuje mnie non stop. Jak sobie pomyślę, jak wyglądały nasze pierwsze miesiące, to też tak było. Później zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie wszystkie dzieci są High Need. Może z wyjątkami tych pojedynczych jednorożców, które matki opisują w ten sposób: „Ja nie wiem, o co Wam w ogóle chodzi! Ja swoje dziecko odkładam i ono sobie grzecznie samo zasypia, samo śpi, samo się budzi na jedzenie, tylko kwili, w ogóle nie płacze. Jest cudownie!”. A może z wyjątkami tych dzieci, które ignorowane, nauczyły się nie prosić już więcej o pomoc. Hm. W  każdym razie zastanawiam się, jak to jest. Jest tak, że na to nie mamy w ogóle wpływu. Natomiast gdy dziecko się rodzi, coś dzieje się z naszym mózgiem i hormonami. Przynajmniej tak było w moim przypadku. Dziecka potrzeby są absolutnie najważniejsze, stają się priorytetem. Ich zaspokojenie jest moją absolutnie nadrzędną potrzebą. Wiadomo, że potrzeby matki też są ważne i trzeba o nie zadbać. Wszyscy też o tym mówią. W moim przypadku jest to jednak wyjątkowo trudne do ułożenia sobie w głowie, dlatego że w moim świecie i w głowie moich matczynych hormonów zadbanie o własne potrzeby i odłożenie na bok potrzeb mojego dziecka kłóci się z moim światopoglądem chemicznym i hormonalnym. A to znaczy, że jeśli ja nie zadbam o swoje potrzeby, to też nie będę w stanie zadbać o jej potrzeby. Jest to trudne. Ale! Żeby wrócić do tematu. Na to, jakie dziecko nam się trafi, nie mamy wpływu. Ale z tego, co widzę po różnych forach, to zdecydowana większość jest High Need Babies. To takie dzieci, które nie są odkładalne, które trzeba cały czas nosić, które trzeba cały czas mieć przy sobie i nie wiem, do kiedy. Moje dziecko ma 3 lata i dopiero powoli zaczyna się uczyć zabawy w pojedynkę i cieszyć się samotnością albo przynajmniej byciem bez obecności matki. Ale nie chcę o tym mówić głośno, bo jeszcze zapeszę i sytuacja zaraz znowu się zmieni. 

Kolejnym, czwartym czynnikiem tego, jak postrzegamy macierzyństwo i jakie potencjalnie może być nasze macierzyństwo, jest oczywiście wybór metod wychowawczych. Ja miałam pogląd na temat tego, w jaki sposób chcę wychować nasze dziecko. Ale tak naprawdę wszystko to ewoluowało, gdy urodziło się dziecko i gdy zaczęłam poznawać wiele nowych rzeczy; gdy zderzona z problemami albo stając przed jakimiś wyborami, zauważyłam, że mogę wybrać też inaczej niż myślałam do tej pory. Dużo czytałam i polecam zapisać się do różnych mądrych grup. Niektóre grupy są okropne. My, matki, hejtujemy siebie nawzajem za każdy wybór, jakiego dokonamy. Jestem święcie przekonana, że odkładając na bok te patologiczne sytuacje, w których potrzeby dziecka w ogóle nie są zaspakajane lub dziecko jest krzywdzone, są różne metody wychowawcze i żadna z nich nie jest stuprocentowo dobra czy stuprocentowo naganna. Bez względu na to, czy wybierzesz karmienie piersią czy karmienie butelką; czy taką metodę zasypiania albo inną; czy metodę bliskości, czy raczej trening. Ja widzę w tym plusy i minusy i wszystkiego są plusy i minusy. I każda z nas, matek, wybiera to, co według jej wiedzy jest najlepsze. Dlatego warto dowiedzieć się jak najwięcej o tym, co jest dobre dla dziecka. Są różne sytuacje rodzinne. Niektóre mamy nie mogą zostać dłużej z dziećmi i muszą jakoś je od siebie oduczyć, co jest straszne, ale czasami się inaczej nie da. Jedne metody wychowawcze dają więcej krótkofalowo i może jest to czasami bardzo konieczne, a inne metody wychowawcze dają efekty długofalowo, natomiast wymagają dużo energii na początku. 

Ja wybrałam podążanie za dzieckiem. Wybrałam rodzicielstwo bliskości. Wybrałam porozumienie bez przemocy, również słownej. Wybrałam wychowanie bez kar i nagród, co nie oznacza wychowania samopas i bez jakiejkolwiek dyscypliny. Wychowanie uczy stawiania granic i jest w moim mniemaniu trudniejsze tu i teraz, gdy wymaga więcej wysiłku i energii. Bo łatwiej jest dać klapsa i spowodować, że dziecko natychmiast się nauczy być grzeczne i podążać za tym, co rodzic każe — w strachu przed konsekwencjami czy karą, czy dla nagrody. O wiele trudniej jest wytłumaczyć dziecku i przekonać je do tego, żeby postąpiło tak jak jest słusznie. Bo nie zawsze tak, jak my chcemy. Ale tak, jak zależy nam, żeby w przyszłości dokonywało wyborów, czyli mądrze. Nie krytykuję innych metod, bo każdy ma swoją, ale ja widzę teraz rezultaty tych metod. Widzę ich efekty. Mam nadzieję widzieć je też w przyszłości. Im więcej Soraiya rozumie i im więcej gada, tym mam wrażenie, że całe to wychowanie wymaga ode mnie więcej energii. I ja nie wiem, czy to się zmieni; a może jest to efekt kuli śnieżnej, która do pewnego momentu będzie zabierać ode mnie więcej energii. Jest to bardzo energochłonne i bardzo czasochłonne. Wymaga to morza cierpliwości, bo jeśli muszę lub chcę gdzieś wyjść i muszę przekonać moje dziecko, żeby się ubrało; bez użycia do tego argumentów przemocowych — czy to słownych, czy fizycznych — to jest to bardzo trudne. Ale daje też satysfakcję ze świadomości dobrze wykonanej pracy.

Od początku miałam przekonanie, że bez pracy nie ma kołaczy. Że to jest moja jedyna szansa, żeby zrobić to najlepiej jak potrafię. Że dziecko nie prosiło się na ten świat, więc zasługuje na najlepsze. A ja ma te możliwości: i finansowe, i całe zaplecze wsparcia mojego męża. Nie muszę iść do pracy, mogę się tylko na tym skupić, więc to robię. Robię to chętnie.

Widzę efekty. Z jednej strony efektem jest elokwentne i rozumne, emocjonalnie zrównoważone, dziecko; a z drugiej strony efektem również jest moje wypalenie i moje załamanie i moja frustracja. Jestem tego świadoma, że jedno z drugim w moim przypadku idzie w parze.

Ostatnio słyszałam bardzo fajny podcast. Był po niemiecku. Jeśli będziecie chciały, żeby wrzucić Wam link, to dajcie znać. Ten podcast był o wypaleniu. O ciężarze wychowania, jaki ponoszą głównie matki. Tym ciężarze niewidocznym, tak zwanym Mental Load. Czyli wszystkim tym, co obciąża nasz mózg i obciąża nas jako matki, mentalnie. Kobieta, która opowiadała tam swoją historię, była matką trójki dzieci. Opowiadała, jak to było, gdy teoretycznie dzieliła się z partnerem obowiązkami w domu i również opieką nad dziećmi. Chociaż głównie to on pracował, a ona opiekowała się dziećmi. Gdy wróciła do pracy, to zauważyła, że o 8.00 rano; gdy przyjeżdżała pociągiem na stację, na której wysiadała, by dotrzeć do biura; miała ochotę się położyć i zaryć nosem. Tak była wykończona. Chciała już spać, nic nie robić. A dopiero zaczynała dzień. Zaczęła się zastanawiać i szukać w różnych publikacjach, skąd to się bierze. Okazało się, że to jest właśnie to obciążenie mentalne, które my matki bierzemy na siebie, bo ktoś musi. Ktoś musi pamiętać o tym, kiedy zaczyna się przedszkole; czy te kalosze, które były dobre w zeszłym roku, będą jeszcze pasować; że trzeba dziecko odebrać; że są jakieś terminy u lekarza; czy nie jest mu za zimno; że znowu trzeba kupić nowe ciuchy czy zmienić dziecku dietę. To są wszystko pytania, które idą w tle. I te pytania zadaje sobie osoba, która najczęściej jest z dzieckiem. Ja teraz bardzo to skracam, ale chciałam powiedzieć, że ja jakoś nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę. Dopiero gdy usłyszałam o tym obciążeniu mentalnym, zdałam sobie sprawę z tego, że właśnie tak to jest, że gdy mój mąż zajmuje się przez chwilę Soraiyą, to robi te wszystkie czynności wokół  niej, ale on później od niej odchodzi, przekazuje mi ją i jest wolny. Natomiast ja nawet wtedy, gdy oddaję mu córkę, zawsze będę myślała o tym, co jutro, co po południu, co wieczorem. Zawsze gdzieś te myśli w nas są i bardzo nas obciążają. Jedynym rozwiązaniem na ten stan rzeczy w tym podcaście było podzielenie się pół na pół obowiązkami nad dzieckiem, również wychowawczymi. I to od samego początku. Zaczęłam myśleć, że innego wyjścia nie ma. Oczywiście łatwiej powiedzieć niż zrobić. Ale tylko wtedy, gdy oboje rodziców są zaangażowani w wychowanie dziecka-niemowlaka od samego początku. I są za nie odpowiedzialni też od samego początku w wymiarze 50/50. Tylko wtedy są w stanie do końca zrozumieć, o co chodzi osobom, które na co dzień tylko zajmują się dziećmi.

To był niemiecki podcast i o sytuacji w Niemczech, więc tam często mówili: „Ja sobie wzięłam więcej godzin pracy, a mój mąż sobie zredukował czas pracy”. Jest to w Niemczech możliwe na wielu stanowiskach. U nas pewnie nie jest to łatwe. Ale to jest znowu coś w macierzyństwie, bez czego ani rusz. A z drugiej strony jest to bardzo trudne do zrobienia. To jest olbrzymi wysiłek, żeby zaangażować partnera do współpracy. Jak to zrobić logistycznie? Jest to olbrzymi wysiłek, bez którego będzie jeszcze trudniej. Z jeszcze innej strony są te wszystkie logistyczne wybory typu karmienie. Jeśli zależy mi na karmieniu piersią, a równocześnie chciałabym podzielić się obowiązkami nad wychowaniem dziecka z moim partnerem, to sorry, ale tylko ja mam piersi i tylko ja mogę karmić piersią, więc trzeba odciągać pokarm. Też tak myślałam, jak nie miałam dziecka. Wtedy nie wydawało mi się to problemem. Jeśli nie masz jeszcze dzieci, to uwierz mi, że jest to problem albo może to być wielki problem. Gdy chciałam mieć trochę mleka odłożonego na zapas czy ściągnąć je sobie dodatkowo, to wstawałam co 3 h w nocy. Oprócz normalnych pobudek, kiedy dziecko chciało jeść. Musiałam wstawać co 3 h w nocy, iść do innego pokoju i przez kwadrans z każdej piersi ściągać mleko, żeby uzbierać go tylko 10-15 ml. Ogarniał mnie płacz i zachwyt jednocześnie, gdy widziałam zdjęcia niektórych matek, z których wynikało, że bez problemu ściągają 100-150 ml mleka w trzy minuty. Ale tak też może być i nie można tego zaplanować. Nie można radośnie stwierdzić, że nie ma problemu i będzie się odciągać. Niestety, gdy rodzi się dziecko, nasze wszystkie plany faktycznie biorą w łeb i trzeba uczyć się wszystkiego na nowo. I nie pomagają nam w tym wcale te wszystkie teksty od niektórych: „To wszystko kwestia organizacji!”, zupełnie nie wiem, w jakim celu kierowane. Powiem Wam, że za te teksty to bym wsadzała do więzienia na jakieś ciężkie tortury, naprawdę. To jest jedyna rzecz, jeśli chodzi o rady dla matek, która wzbudza we mnie dreszcze i chęci wydrapania oczu. Czego „organizacji”? Chyba tylko ludzi do pomocy. To nie jest tylko kwestia organizacji. To jest kwestia wyboru tego, co robię w danym momencie. Czy wybieram sen, czy ściąganie mleka. Czy wybieram czyste włosy, czy śniadanie. Niestety tak to wygląda, jeśli nie mam pomocy. „To jest tylko kwestia organizacji” mogą mówić te osoby, którym udało się zorganizować sobie sztab ludzi do pomocy, które wszystko za nie organizują. Ja miałam tylko panią sprzątającą i też się cieszę, że ją miałam. Zorganizowałabym sobie jeszcze dietę pudełkową i kogoś, kto przychodziłby do mojego dziecka codziennie na 2-3 h od pierwszego dnia po narodzinach. Tylko trzeba mieć na to pieniądze i znaleźć taką panią. To też jest wszystko kwestia organizacji. Chyba tylko takiej. Zastanówcie się trzy razy, zanim coś powiecie. Ja też byłam najlepszą matką wtedy, kiedy jeszcze nie miałam dziecka. Patrząc na tę matkę w dresach, z nieumytymi, byle jak związanymi, włosami; pchającą wózek; zastanawiałam się, dlaczego ona o siebie nie dba. Przecież ten makijaż i związanie włosów zajęłyby jej pięć minut. W jakim ja byłam błędzie! Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że ona nie miała tych pięciu minut. Bo te pięć minut, które udało jej się wyszarpać z leżącym odłożonym wyjącym dzieckiem, zużyła np. na to, żeby pójść do toalety i zrobić siku. I nie miała ochoty na kolejne pięć minut wrzeszczącego dziecka po to, żeby zrobić sobie makijaż na spacer, na który musiała wyjść teraz, w tej chwili, bo jak wyjdzie 10 minut później, to już będzie po ptokach i dziecko się znowu zsika i znowu będzie trzeba je przebrać i wyjdzie za 2 h a nie za 5 minut, a wtedy znowu jest czas na drzemkę, więc nie wyjdzie w ogóle. Tak że kochane moje, jeśli jeszcze raz Wam przyjdzie na myśl powiedzenie jakiejkolwiek innej matce, że to jest kwestia organizacji, proszę, wspomnijcie moje słowa, bo może się spotkamy i jeszcze szkoda będzie Waszych cudnych oczu, bo wydrapię. 

I choć zupełnie tego nie planowałam, to muszę przeprosić i powiedzieć Ci, że to tylko pierwsza część mojego nagrania. Postaram się nagrać drugą na jutro. I pewnie tę ciekawszą, bo tam są podsumowania i mój bilans. Nadal jesteśmy na urlopie: ja i moja córka. A mój mąż musi iść do pracy, więc muszę go zmienić z jego obowiązków opiekowania się naszą córką. Przy najszczerszych chęciach nie udało mi się inaczej tego zorganizować. W związku z tym przepraszam bardzo, ale mam nadzieję, że podłechtałam Twoją ciekawość. Jestem ciekawa, co myślisz na temat tego, co nagrałam do tej pory. A jutro dalsza część. Jeszcze raz bardzo przepraszam, bo nigdy nie lubiłam relacji w odcinkach. Tak że proszę, miej litość nade mną! Buziaki! Do usłyszenia jutro. Pa, pa!

Zostaw komentarz