Dzisiejszy odcinek zainspirowany został zabawą na Instagramie, na którym aż dwie dziewczyny nominowały mnie, bym opowiedziała pięć historii ze swojego życia, przy czym jedna miała być nieprawdziwa… Mi dwa razy takich rzeczy powtarzać nie trzeba. Proszę bardzo!

Zgaduj zgadula – która to ta nieprawdziwa, która? 
1️⃣ Gościa przebranego w Tokio za Pikachu pomyliłam z bananem
2️⃣ W Japonii śniadania jedliśmy w Starbucks
3️⃣ Karmiłam jastrzębie w Mumbaju
4️⃣ Uściskałam i ucałowałam w policzek religijnego muzułmanina
5️⃣ Na wigilię świadomie zaserwowałam teściowej przeterminowane grzybki.

 Zapraszam do zabawy i na rozwiązanie w odcinku!

[Czas słuchania: 40 min]


Kliknij, aby przeczytać transkrypcję.

Zostaw komentarz

Zasubskrybuj zalataną, aby nie przeleciał Ci żaden odcinek na:

🎧 Spotify: https://spoti.fi/2mZ1z6A
🎧 Google Podcasts:
🎧 Apple Podcasts: https://apple.co/2lv0gfh
🎧 TuneIn:
🎧 YouTube:

Transkrypcja odcinka:

Dzisiejszy odcinek został zainspirowany przez Instagram. Tak, ten Instagram, o którym opowiadałam, że go nie za bardzo lubię. Ale ludzie tam są fajni, tylko ja technicznie go nie ogarniam. Wyobraź sobie, że zostałam nominowana przez dwie super laski, moją przyjaciółkę fotografkę Agę Stodolską i przez Mamę w Bangkoku autorkę bloga Me in Bangkok, do zabawy, mianowicie do przytoczenia 5 anegdot z życia, przy czym jedna miała być nieprawdziwa. 

Jeśli nie miałaś okazji przeczytać mojego psota na Instagramie czy Facebooku i chcesz się bawić mimo to z nami, to zapraszam. Uwaga! Czytam 5 anegdot. Sama zdecyduj, która to prawda, a która to fałsz. 

Anegdota 1. Gościa przebranego w Tokio za Pikachu pomyliłam z bananem. Anegdota 2. W Japonii śniadania jedliśmy w Starbucksie. 

Anegdota 3. Karmiłam jastrzębie w Mumbaju. 

Anegdota 4. Uściskałam i ucałowałam w policzek religijnego muzułmanina. 

Anegdota 5. Na wigilię świadomie zaserwowałam teściowej przeterminowane grzybki. 

No i tak, i wymyśliłam tę jedną nieprawdziwą i cztery prawdziwe. O tych anegdotach dzisiaj Ci opowiem, o wszystkich pięciu. Zapraszam na odcinek. Mam nadzieję, że będzie naprawdę wesoły.

Cześć. Tu Zalatana. Co tydzień opowiem Ci o tym, co mi się przytrafiło; co mnie zirytowało lub zachwyciło; o życiu na emigracji, o rodzicielstwie, o naszych podróżach i o próbach bycia eko. Zapraszam!

Anegdota 1. 

Gościa przebranego za Pikachu pomyliłam z bananem. 

Jesteśmy w Japonii i jest rok 2016. Jesteśmy w Tokio, bo byliśmy w różnych miejscach. W Tokio jest taka dzielnica, która nazywa się Akihabara. To jest taka dzielnica hiht  tech, anime. Bardzo dziwna, dosyć spora. Na mnie wywołała olbrzymie wrażenie, niekoniecznie pozytywne. Miałam mieszankę uczuć. Stwierdziłam, że muszę na chwilę usiąść i napić się kawy i na chwilę ochłonąć, bo tych gier komputerowych i tego wszystkiego, co aż tętniło życiem, było wtedy dla mnie na ten obecny stan za dużo. Jest to miejsce odjechane na maksa. Nie będę o tym opowiadać, bo to zostawię na inny odcinek, o Japonii właśnie. Idziemy ulicą i już wcześniej widziałam tego człowieka, który ubrany był cały na żółto. Takich dziwnych ludzi, przebranych, jest tam masa. Widzę tego człowieka, nawet nie jestem w stanie powiedzieć, czy to kobieta, czy mężczyzna. Zresztą, jeśli nie widziałaś go, to zerknij na okładkę tego odcinka, bo uznałam, że zdjęcie z nim będzie idealną okładką do tego odcinka. To jest ten moment, o którym mówię. Widzę tego człowieka. Mnóstwo ludzi jest tam przebranych i między innymi on. Wywarł na mnie olbrzymie wrażenie, bo był ciekawie odstrzelony. Widziałam, że pozował do zdjęć, więc w pewnym momencie jak przechodziliśmy chyba po raz trzeci obok niego, to stwierdziłam, że też muszę mieć pamiątkę i że też chcę zdjęcie. Ustawiam się do tego zdjęcia. Poprosiłam go oczywiście o zgodę, on się bardzo ucieszył, Bolo ustawiał aparat, coś sprawdzał, i miałam tę sekundę żeby pogadać. Ja nie mogę tak bez small talku. Ja po prostu muszę człowieka zagaić, a nie tylko spytać, czy mogę zrobić z nim zdjęcie. Staję koło niego i chciałam skomplementować gościa. Muszę powiedzieć, że ja raczej z anime nie mam nic wspólnego. To, co to są pokemony, to może ja wiem mniej więcej jak każdy, bo kiedyś usłyszałam coś tam o pokemonach. Nawet wiem jak Pikachu wygląda. Ale to tyle. Nigdy specjalnie nie lubiłam gier komputerowych. Nie rozumiem fascynacji nimi. Nie rozumiem do końca anime i tej fascynacji. Kompletnie nie jest to moja bajka. No i stoję koło tego gościa i zagaduję. Mówię do niego: „Dlaczego w zasadzie jesteś tak ubrany, cały na żółto?”. Zanim odczekałam na odpowiedź, to powiedziałam: „Dlaczego jesteś taki ubrany cały na żółto, czy lubisz być bananem?”. A on na mnie patrzy i mówi: „I am Pikachu!”. W tym momencie właśnie zaczęłam się prawie śmiać. Bolo zrobił szybko zdjęcie i po prostu stamtąd spierdzieliliśmy. W życiu się tak nie śmialiśmy oboje, bo potrafiliśmy sobie wyobrazić, że ten człowiek biedny, całe swoje życie poświęcił na to, jest największym fanem pokemonów. Tu sobie zrobił cały strój, poświęcił na to czas, pieniądze, energię, chodzi w tym stroju, staje dumny do zdjęć, że ludzie go poznają, że on po prostu jest… To cały sens jego życia, a tu przyszła taka jedna blondynka z Europy i cały jego sens  istnienia rozpieprzyła jednym zdaniem: „Do you like to be a banana?”. Słuchaj, tak się z Bolem śmialiśmy! W sumie to smutne jest; ja wiem, że mu zniszczyłam jakieś marzenia, choć mam nadzieję, że nie przekręciłam mu kręgosłupa pokemonowego i tego freakowego. Ale chyba nigdy się tak nie śmialiśmy. Jeszcze przez dłuższy czas bolały nas brzuchy, piszczeliśmy w bocznej uliczce. To jest wspomnienie całego wyjazdu. Tak że niestety, kto obstawiał, że to właśnie numer jeden jest fałszywą anegdotką, to nie. Kochani, jestem zdolna do takich cudów, żeby zrujnować komuś… Pomylić. Myślałam, że skoro na żółto to może banan. Nie będę się już tłumaczyć.

Anegdota 2. 

W Japonii jedliśmy śniadania w Starbucksie. 

Może zacznę od tego, że śniadania dla mnie i kawa to jest świętość. Śniadania, może nie na co dzień, ale w wakacje oraz w weekendy to celebruję. Odkąd jesteśmy rodziną z dzieckiem to trochę inaczej to celebrowanie wygląda, ale staramy się. W każdym razie śniadanie być musi, takie nie w biegu, takie fajne, niekonieczne z jajkiem, ale musi być. Muszę też Wam powiedzieć to, że generalnie gdy podróżujemy, to bardzo ważne jest dla nas jedzenie. Podoba się nam tam, gdzie jest fajne jedzenie. Oczywiście, że staramy się jeść lokalnie. Chcemy zasmakować kultury i kraju i właśnie poznać te smaki. Po to się jeździ, a nie po to, żeby jeść tego wursta, jak co niektóre narody, czy szukać swoich znanych smaków. Pamiętam taką sytuację, że nawet jak byliśmy w Korei, w Seulu; wyskoczyliśmy sobie na trzy dni, bo to była Wielkanoc i była fajna okazja; nawet tam, gdzie pani na śniadanie zaserwowała mi surowe jajko. Nazywało się to jajko soft boiled egg. Dla mnie to jest jajko na miękko, ale dostałam surowe, po czym poprosiłam czy mogłaby je jednak trochę podgotować, ale ona nie do końca zrozumiała, o co chodzi, przeprosiła i dostałam drugie tak samo surowe jak tamto. W Seulu jest genialne jedzenie. Nie wiem, jak w reszcie tego kraju, ale w Seulu jest niesamowite. Ponieważ lecieliśmy tam tylko na trzy dni, to nie przestawiliśmy się w ogóle na lokalny czas, bo stwierdziliśmy, że nie ma sensu. Urzędowaliśmy do wczesnych godzin porannych i spaliśmy do późnego popołudnia. W każdym razie uczestniczyliśmy w night markets, gdzie to jedzenie na ulicy było absolutnie genialnie. Nawet tam, gdzie dostałam na śniadanie surowe jajko, jedzenie generalnie było wspaniałe, przefantastyczne Jeśli lubicie podróżować dla jedzenia, to polecam Seul. Jest wspaniały. W każdym razie nawet w Seulu, gdzie dostałam surowe jajko, nawet tam jedliśmy śniadania lokalnie. Teraz powrót do Japonii. Jesteśmy w Japonii. Dla mnie śniadania są bardzo ważne. Uwielbiamy w Japonii sushi. Uwielbiamy udone, soby, zupy miso i inne cudowne tofu i nie wiadomo, co jeszcze. Super smaki. W ogóle do wyjazdu do Japonii tak jak chyba do żadnego innego przygotowaliśmy się w ten sposób, że dużo wcześniej oglądaliśmy różne filmiki. Bardzo polecam Wam filmiki na YT, jest taka seria Japanology. Na początku trafiliśmy na nią, bo porusza dużo fajnych, interesujących, tematów. Krótkie były te odcinki. Natomiast później oglądaliśmy już te odcinki dla pana prowadzonego, który się nazywa Peter Barakan. Jest takim facetem około pięćdziesiątki i jest niesamowity, bo jest idealną mieszanką świata azjatyckiego i do tego japońskiego, bo jednak Japonia jest zupełnie odrębna, nie można porównać jej do innego kraju. Ta cała tradycja celebrowana, te bardzo ważne gesty, ruchy, tradycja, bycie grzecznym, uprzejmym, to jest bardzo mocno celebrowane, a równocześnie on próbuje być taki zachodni, taki wow, taki młodzieżowy. To mu tak śmieszne wychodzi, albo w zasadzie nie wychodzi. To jest takie groteskowo, ale nas śmieszy. W każdym razie bardzo lubiliśmy go oglądać również z tego powodu. Przygotowaliśmy się naprawdę i patrzyliśmy na to, co jedzą, jak jedzą  i gdzie, żeby żadnego faux pas nie popełnić, bo jednak jedziemy w kompletnie inną kulturą. Te śniadania i wszystko… Japonia nas zaskoczyła wiele razy. Jeśli chodzi o jedzenie, to bardzo. Przynajmniej mnie zaskoczyła najbardziej. Oczywiście sushi, tak jak nic innego, jest absolutnie przefantastyczne. Ja w ogóle byłam w pierwszym miesiącu ciąży wtedy i odważyłam się pojechać i szczypałam się, czy próbować to sushi. Później stwierdziłam, że nie mogę być w Japonii i Tokio i nie zjeść sushi. Jeśli chodzi o bycie w ciąży i jedzenie sushi, to się nie zaleca ze względu na ewentualne zatrucie. Stwierdziłam, że gdzie w Japonii, w Tokio, to nie ma opcji, żeby było nieświeże. Później już bez skrupułów jadłam. Więc sushi jest absolutnie genialne. Problem, na jaki się natknęliśmy, to było to, że naprawdę trudno się zorientować, co się je. Ja jeszcze taka, my jesteśmy, że nie jemy wszystkiego, a ja to jeszcze bardziej. Staram się oczywiście jadać nowe rzeczy i akceptować nowe smaki, niemniej jednak jak widzisz tylko obrazek i krzaczek z napisem… Czasem były przetłumaczone na angielski te krzaczki, ale fonetycznie, i co masz zrozumieć, jak patrzysz na zdjęcie czegoś. W Azji często jest tak, że wystawiają na talerzu takie woskowe dania. One wyglądają jak prawdziwe. Wydawałoby się, że można zobaczyć, co to jest, ale i tak jest to przystrojone i czasami nie jesteś w stanie odgadnąć, czy to jest na słodko, czy na słono. Takie coś. I bądź mądry, co to jest  w ogóle jest. W Indiach byliśmy w jakiejś restauracji, Bolo był przewodnikiem, byliśmy jeszcze z naszą hinduską przyjaciółką i ja zjadłam obiad i miałam ochotę na deser i to powiedziałam. I Bolo przyniósł taką kulkę, tak mega kolorową, pięknie posypaną czymś czerwonym, chyba granatem. Wyglądało to jak jakiś ptyś nadziewany kremem i dookoła mnóstwo różnych kolorowych rzeczy, po prostu genialne. Więc ja ten deser zaczęłam jeść i wyplułam po pierwszej łyżce, bo to nie był deser, bo to w ogóle nie było na słodko. Najlepsze jest to, że ja lata później odważyłam się jeszcze raz zjeść to danie i ono jest przepyszne. Tylko że ja myślałam, że to jest słodkie i mój język oczekiwał słodkiego smaku i deseru, a ja dostałam mieszankę innych smaków. Więc po tych doświadczeniach, patrząc na te wszystkie zdjęcia… Jedząc sushi, to wiesz już niektóre rzeczy, że unagi to jest węgorz, ebi to jest krewetka. Jakieś słówka znasz. Soba to jest makaron z kaszy gryczanej. Udon, tofu i wasabi. A cała reszta to jest czarna magia, pomimo zdjęć. Ze zdjęć umiałam kiedyś rozszyfrować pizzę. Ja wrzucę na Instagram taki filmik, który zrobiłam z kart menu, gdzie można sobie czytać po angielsku, ale to jest fonetycznie przetłumaczona nazwa danego dania. Właśnie zrobiłam taki krótki filmik z ich restauracji z ich flagowych dań. Zmierzam do tego, że owszem jedliśmy sushi i udony. Staraliśmy się próbować różnych rzeczy, ale nie jestem taka, żeby zamówić coś w ciemno. Jeżeli nie wiecie, dlaczego… Na przykład zobaczcie, co to jest geoduck, po polsku małżopenis. Są różne dziwne rzeczy i to coś olbrzymiego, tego ślimaka czy małża, je się ble ble na żywo. W każdym razie nie zamówiłabym czegoś od tak, żebym wzięła byle co z karty i cieszyła się, że coś przyjdzie. O Japonii powiem tak, że w restauracjach bardzo sobie cenią płynność klienteli. Nie ma tak, że ktoś zajmuje stolik, że idziesz do stolika, dostajesz kartę, wybierasz, czekasz, no nie. Tam do stolika idziesz, jak jedzenie jest gotowe, a jest gotowe dlatego, że ty wcześniej przed wejściem do restauracji wybierasz, co chcesz, przyciskając w automacie, co chcesz, więc nie konsultujesz tego z nikim z obsługi i wybierasz sobie, co chcesz, i jak wchodzisz do restauracji, to siadasz do stolika i już ci przynoszą jedzenie. Gdy wstajesz, to też wychodzisz, bo płacisz przy w wyjściu. Nie można się było nawet zapytać Japończyka, ale też porozumiewanie w Japonii jest o tyle trudne, że oni znają angielski i wiele osób zna i rozumie, natomiast oni się trochę wstydzą. Ja teraz generalizuję i pewnie wiele osób krzywdzę, za co przepraszam. Chodzi mi o to, że ta kultura perfekcjonizmu, która tam panuje, jakby ich trochę hamuje przed mówieniem, jeśli oni nie opanowali tego języka w pełni. A wiadomo, że do opanowania języka obcego w pełni to trochę trzeba. Ale nie o tym jest anegdota. Anegdota jest o tym, że jedliśmy śniadania w Japonii. Ja cały czas próbuję się tłumaczyć, bo ta anegdota jest prawdziwa. W końcu stwierdziłam, że mam tego Starbucksa obok siebie i ja chcę rozpocząć dzień smakiem, który mnie zaskoczy. Oczywiście nocowaliśmy w Airbnb czy w innych dziwnych miejscach bez śniadań hotelowych, bufet europejski, i tak dalej. Był ryzyk fizyk i fun. Nie mieliśmy śniadań zapewnionych w związku z tym. Chyba nie każdego dnia, ale przez większość naszego pobytu w Tokio śniadania jedliśmy w Starbucksie. Ja zawsze brałam tę samą kanapkę, do tego kawkę i mogliśmy zacząć dzień. Wtedy mogłam już próbować różnych dziwnych rzeczy. Nie tak dziwnych jak ten geoduck, małżopenis. Jeśli nie macie mocnych nerwów, to nie patrzcie, bo to jest obrzydliwe. Wydaje mi się tak obiektywnie, ale dla mnie obrzydliwe jest też jedzenie takich nam znanych małż. Bo to też jest na żywo i też jest ble ble. To była anegdota numer 2.

Anegdota 3.

Karmiłam jastrzębie w Mumbaju. 

Jeśli jesteś na Instagramie i Facebooku to już widziałaś filmik o jastrzębiach, który odkąd go nagrałam, a nagrałam go chyba dwa lata temu, nieustannie robi za rozweselacz wszystkim nam znanym ludziom. Zdobył miano mojego forfitera. Mam nadzieję, że się podobał i Tobie.

To są jastrzębie normalnie, kurde. Szok. Jastrzębie, kurczę, drapieżne ptaki. W środku miasta, w blokowisku. Co one tu robią?! Kto je karmi i dlaczego codziennie mniej więcej o tej samej porze tutaj przelatują?

Właśnie na tym skończyła się moja przygoda z jastrzębiami. Nadal nie wiem, kto je karmi, ja ich nie karmiłam. Ta anegdota jest fałszywa! Z jastrzębiami miałam do czynienia jeszcze tylko w Doha i tam niesamowity jest ten kult. Tu w Mumbaju było dziko latające jastrzębie i one przelatywały pod oknami naszego hotelu codziennie o tej porze. Na początku nie wiedziałam, co to są. Wszystko jest na filmiku, moje zdziwienie również. Do dzisiaj nie wiem, o co chodzi. Miałam jakieś takie podejrzenie, które konsultowałam z Bolem, że może one przylatują, bo śmieci, a może przylatują kiedy część ludzi mieszkająca w Indiach, taki religijny odłam, nie chowają zmarłych, tylko wynoszą ich na miejsca położone wysoko i palą. Te zwłoki leżą jakiś czas, a później je palą. Że tam też te jastrzębie sobie urzędują, ale ten proceder został zakazany z tego, co wiem, w związku z tym już tego nie robią. Ale te jastrzębie nadal tam są. Tak nisko latają. W sumie nie wiem, co myśleć. Co myślisz, skąd te jastrzębie się pojawiają? Mnie się wydaje, że przez te śmieci tam wyrzucane. Ale żeby tak regularnie, chmarami całymi, tak fruwały i gwizdały? To jest bardzo ciekawe. To nie ja je nakarmiłam, kuźwa, przecież nie karmiłabym jastrzębia, no weź!

Anegdota 4. To już wiesz, że kolejne dwie są prawdziwe. 

Uciskałam i pocałowałam w policzek religijnego muzułmanina. 

No tak. Trochę mi wstyd. Bo tak jest… 🙂 Słuchaj, to było w Indiach, w rodzinie Bola. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że ja to ja. Bardzo ekspresyjna osoba, raczej generalnie bardzo pozytywna, lubiąca ludzi tak z zasady i bardzo lubiąca pokazywać tę sympatię. Pamiętam, jak jechaliśmy na pierwszą wizytę naszą do rodziny. To była moja druga wizyta w Indiach, pierwsza u rodziny. Byłam trochę zestresowana, jak się zachować, jakie są reguły gry, co powinnam, czego nie powinnam, jak się powinnam przywitać. Zrobiłam niesamowitą niespodziankę Bolowi pod jego nieobecność, gdy pracował. Mieszkaliśmy we Wrocławiu, Bolo pracował w Niemczech. Widywaliśmy się wtedy tylko na weekendy i ja podczas tych tygodni gdy go nie było, poznałam sobie taką Hinduskę z Mumbaju i stwierdziłam, że ja się troszkę nauczę hinduskiego. Wiedziałam, że jakbym miała się od początku do końca uczyć to nie ma sensu, że to nie ze mną takie numery. Nie dam rady. Więc poprosiłam ją, żeby tam w ciągu dwóch czy trzech tygodni nauczyła mnie kilku zdań. Ja się ich wykuję na pamięć. To miały być takie zdanie, które się przydadzą, w sensie: „Dzień dobry, miło mi Was poznać. Dziękuję, że mogłam przyjechać”, „Pyszne jedzenie!” i ona mi te zdania podała fonetycznie i wykułam je na pamięć. Jeszcze później uczyłam się w samolocie w tajemnicy przed Bolem. I co? Dlaczego? Dlatego, że ja bardzo chciałam wiedzieć, jak też się zachować. Trudno było czasem wyciągnąć od Bola takie rzeczy, dlatego że on po prostu nie do końca czasami wie, o co pytam. Dla niego są to rzeczy naturalne. Chociaż on żyje w dwóch kulturach, to… Po prostu zastane jest takie i już. Ja widziałam rzeczy i dopiero zwracałam mu uwagę na rzeczy, które brał za pewnik i nigdy ich nie podważał i nigdy ich nie zauważał. On kiedyś, jak szliśmy razem ulicami Mumbaju, mówi: „Ty wiesz co, tu faktycznie jest brudno”. On tego wcześniej nie zauważał. Chodził tymi ulicami jako dzieciak, gdy chodził tam do szkoły przez rok. Chodził tymi ulicami później, jak pracował tam rok czy z dwa, i on tego nie widział. Przylatywał tam co roku do rodziny i on tego nie widział. Tak samo trudno mu było, jak się go pytałam, jak mam się zachować, to musiałam już konkretnie mówić, żeby mi powiedział, czy dobrze robię czy źle. Podchodzę i podaję komuś rękę — to dobrze czy źle. „Źle”. Generalnie było trochę takich reguł, jak się powinnam zachować, ale nie jakoś specjalnie dużo. Ja miałam trochę tego stresu, bo chciałam dobrze wypaść, bo rodzina widzi mnie pierwszy raz, już jesteśmy po ślubie u siebie, teraz lecimy na ślub tam do nich. Okazało się zupełnie inaczej, że tak naprawdę to było niesamowite, że bardzo szybko poczułam się bardzo swobodnie i poczułam się bardzo szybko przyjęta do rodziny. Świadczył o tym fakt, że oni przy mnie się bardzo swobodnie zachowywali. Nie było konwenansów. Zupełnie odwrotnie niż to, czego się spodziewałam. To u nas, jadąc do teściowej, teściów, na obiad nie wiesz czy dobrze się zachowałaś, czy nie. Wszyscy zachowują piękną minę, uśmiechają się i ty nie wiesz, czy było ok, czy nie. Dopiero później mamusia czy tatuś mu powie, albo nie dowiesz się nigdy jak wypadłaś. W każdym razie tam było zupełnie inaczej, od razu ktoś do mnie zażartował. Było naprawdę super i na luzie. Ja już od tamtej chwili czułam się spoko na luzie. Nie miałam żadnych spin. Właśnie to przyczyniło się do tego, że jak ich widzę i nie widziałam ich rok, a ja ich lubię, to witam się z nimi i okazuję ten  mój entuzjazm i tak dalej. Możliwe, że ostatnio trzy razy pamiętałam, że może nie z facetami. Musisz wiedzieć, że to, co teraz mówię, to jest o tej rodzinie konkretnie w tym mieście i o tej rodzinie, bo to też wszystko zależy od tego, jacy są ludzie, jakie mają układy, jak bardzo religijny są i w co wierzą. Mieszanka możliwości jest olbrzymia. Tutaj jest taka sytuacja, że generalnie są na luzie, ale jakieś zasady obowiązują. Zdecydowanie w tej rodzinie jest tak, że kuzyn Bola, Jusuf, jest takim jakby duchowym przywódcą rodziny. Ma lat prawie sześćdziesiąt. Ma trójkę dorosłych dzieci. Jest dziadkiem. Byłam na weselu, gdzie on żenił swojego syna. I tam kobiety i mężczyźni osobno się bawili, faktycznie taki lunch był w osobnych salach. Tu w niektórych domach jest też tak, że jeśli przychodzi ktoś z wizytą do domu i jest to mężczyzna, to panie domu i wszystkie panie w domu znikają w jakimś pokoju obok, w ogóle nie wychodzą, nie są częścią tego wydarzenia, jakim jest gość męski w domu i go nie zabawiają, tylko sobie tam siedzą w osobnym pokoju. Tak że jest to rozgraniczenie i mężczyźni się dotykają, obwieszczeni są, wiszą jedni na drugich. Jak idą, to obejmują się często i nie jest to bardzo dziwny widok. Kobiety też się dotykają, ale między sobą to absolutnie nie. W rodziny różnie to bywa, ale to w bliskiej rodzinie typu siostra – brat. Tu zmyślam, ale chciałam nakreślić, jak wygląda sytuacja. No i przylatujemy teraz w tym roku w lutym w czwarte już odwiedziny do rodziny i wchodzi Jusuf i ja się oczywiście cieszę. Jestem zaskoczona, że już wszedł w trakcie dnia, bez zapowiedzi, i ja się witałam z jakąś dziewczyną przytulaskiem i podeszłam do niego i też go objęłam i nawet go pocałowałam w policzek. Po jego sztywności zorientowałam się, że chyba coś nie tak. Później Boluś zwrócił mi uwagę na zasadzie: „Kurde, kwiatek, tak się nie robi, to był Jusuf!”. My się też trochę śmialiśmy, że konwenanse zachowane, przyjedzie taka jedna i kurde sru, nie ma znaczenia. Ale na szczęście jest trochę tak, że mi na pewno też trochę więcej wolno, bo ja jestem tą dziwną z zewnątrz. To też jest trochę tak, że więcej mi wolno troszkę. Staram się tego nie nadużywać, ale nie staram się też jakoś specjalnie spisać. Jego synowie na przykład, to jeden jest taki bardziej sztywny na konwenanse. Ja nie mam skrupułów i przy ich żonach, bo nie ma takiej sytuacji, że jesteśmy bez ich żony. Ale przy ich żonach zawsze, jak się żegnamy czy witamy… I to nie tak, że w ciągu naszego pobytu tylko na początek i na koniec… Nie. Ja wszystkich muszę przytulić, trudno, co zrobić, niech się skarżą. 

Anegdota 5.

Ostatnia anegdota, którą przytoczyłam, jest taka, że na wigilię świadomie zaserwowałam teściowej przeterminowane grzybki. No tak, tak to prawda. Jeśli masz konto na Instagramie i tam polubiłaś mój profil, to zerknij sobie na wyróżnione relacje. Była taka sytuacja, że w tym roku to ja urządzałam wigilię dla mojej teściowej i dla mojego szwagra. Dobrze, że oni nie słuchają. Nie znają polskiego, więc nie śledzą mnie. Ja nie lubię się przemęczać. Co zrobiła Matka-Polka w Bukareszcie? Już dawno temu kupiłam barszcz czerwony, 4 litry, z Polski i miałam genialny plan, że kupię uszka. Uszek tutaj u nas nie ma. W ogóle pierogi mi moja mama przywiozła i mam zamrożone. Ale uszek tutaj nie ma, więc miałam genialny plan, że pójdę sobie do rosyjskiego sklepu po pielmiene, czyli malutkie pierożki. Byłam tam dzisiaj, bo wiem, że mają zamrożone i wyobraźcie sobie, że jedyny farsz jaki jest, to mięsny albo z samymi ziemniakami albo z serem. Stałam tam i nie wiedziałam, co zrobić. Postanowiłam, że zrobię jednak uszka sama, po raz pierwszy w życiu. Ale tu kolejny problem. Mam grzyby suszone, przywiezione z Polski jakiś czas temu. Grzyby zostały zebrane w 2015 roku, a ważność mają do końca2016. Więc są trzy lata przeterminowane. Czy wszyscy pomrzemy? Tak, to była wigilia. Ja robiłam… No było, ale później sprawdziłam, weszłam na forum grzybiarzy i według nich suszone grzyby się nie przeterminowują pod warunkiem, że nie zalęgły się w nich żadne robaki. Będę sprawdzać, trzymajcie kciuki i będę informować na bieżąco. Nie mówcie mojej teściowej ani szwagrowi. Mało tego, zrobiłam później test na sobie. Była próba generalna mojego barszczu z uszkami. Uszka wyszły fantastycznie i teraz  przypomniało mi się, że mam zamrożone jeszcze ze dwie porcje. Sprawdzę, kiedy się przeterminowuje ten barszcz Hortex, bo tego nie da się ożywić. Musimy chyba zjeść sobie wiosną/latem w Bukareszcie barszcz czerwony z uszkami i grzybami. Uszka wyszły genialne. Zrobiłam próbę generalną na sobie i Soraiyi, zanim jeszcze teściowa się pojawiła. Dziecku nie podałam uszek z grzybami. Ona wypiła rurką sam barszcz, a ja zjadłam te uszka i stwierdziłam, że są absolutnie wspaniałe i żyję. Żyję ja i cała moja rodzina. Bolo się ucieszył bardzo, że nie wiedział o tym wcześniej. 🙂 Ja myślę o tym tak, że to było… Ja nie wiem, czy ona kiedykolwiek się tego dowie. Może lepiej, że nie. Ale z drugiej strony na moją obronę powiem, że przecież ja też je jadłam — te same uszka co ona. Jak szaleć, to szaleć. Ja mam takich anegdotek jeszcze dużo więcej i mi się dużo rzeczy poprzypominało i pozapisywałam je. Tak naprawdę to miałam największy problem z tym, żeby wymyślić tę jedną fałszywą anegdotkę. Stwierdziłam, że nagram kiedyś odcinek z moimi przyjaciółkami i przyjaciółmi, którzy będą opowiadać o tych moich wpadkach, bo jest ich wiele, a ja nie mam skrupułów i niczego się nie wstydzę. Tak że kiedyś na pewno jeszcze taki odcinek będzie, gdzie będę się wynurzać z moich dziwnych sytuacji. Niekoniecznie powodów do dumy, ale zdecydowanie anegdot, które przysporzą uśmiechu mi i, mam nadzieję, Tobie również. A jakie śmieszne anegdotki przytrafiły się Tobie? Jestem bardzo ciekawa. Myślę, że nie ma co się tutaj wstydzić. Jest to zawsze powód do uśmiechu, czego życzę Tobie i wszystkim, którzy mnie słuchają. Pozostańcie z uśmiechem na twarzy i czekajcie na przyszły tydzień na Zalataną, gdyż będzie znowu gość. Gość bardzo specjalny, ale o tym cisza sza. Jak zwykle, będzie to niespodzianka. Dziękuję, że słuchasz. Nie zapomnij polubić na Instagramie i na Facebooku mojego posta à propos dzisiejszego odcinka. Polecaj, jeśli Ci się podoba! Będzie mi bardzo miło. I komentuj, bo ja jestem zawsze głodna komentarzy i feedbacku. Tak że dobrze jest wiedzieć, że słuchasz. Dziękuję bardzo raz jeszcze. Mam nadzieję, że odcinek Ci się podobał i chociaż kilka razy się uśmiałaś. Buziaki. Do usłyszenia! Pa, pa!

Zostaw komentarz