Idzie nowe. Bowiem się stało! Moje dziecko idzie do przedszkola…! A kto to słyszy, ten pyta, czy już wiem, co będę wtedy robić… Moja odpowiedź: wiem! 😊 Posłuchasz? Zapraszam na nowy odcinek!

[Czas słuchania: 27 min]


Kliknij, aby przeczytać transkrypcję.

Zostaw komentarz

Zasubskrybuj zalataną, aby nie przeleciał Ci żaden odcinek na:

🎧 Spotify: https://spoti.fi/2mZ1z6A
🎧 Google Podcasts:
🎧 Apple Podcasts: https://apple.co/2lv0gfh
🎧 TuneIn:
🎧 YouTube:

Transkrypcja odcinka:

Witam Was kochani z pokoju hotelowego w Mumbaju, w hotelu Sahin. A ściślej rzecz ujmując — spod kołdry w tym pokoju. W taki sposób jeszcze nigdy nie nagrywałam i mam nadzieję, że dzięki temu nie będą do Was dochodzić różne dziwne dźwięki spoza pokoju, a jeśli już usłyszycie jakieś klaksony czy muezina nawołującego do modlitwy, uznajcie, że jest to taki bonus do odcinka. O tym, co nas spotyka w Indiach, jeszcze nagram odcinek. Natomiast nieustająco zachęcam Was do tego, żebyście odwiedzali mój program na Instagramie Zalatana Mama, bo tam w InstaStories staram się na bieżąco pokazywać Wam, co nas tutaj spotyka. Wszystkie relacje zapisałam również w kataloguMumbai 2020”, żebyście zawsze mogli do nich wrócić. Ja także. Dzisiaj będzie odcinek o czymś zupełnie innym. Odcinek będzie o zmianach. Dla jednych te zmiany mogą wydawać się małe, niewiele wnoszące do życia bądź nie znaczące zbyt wiele. Dla mnie jest to zmiana diametralna, do której muszę się przygotować. O tych przygotowaniach i o tych zmianach i o tym co wydaje mi się, że mnie czeka w tym odcinku właśnie. Zapraszam serdecznie. Miłego słuchania.

Cześć. Tu Zalatana. Co tydzień opowiem Ci o tym, co mi się przytrafiło; co mnie zirytowało lub zachwyciło; o życiu na emigracji, o rodzicielstwie, o naszych podróżach i o próbach bycia eko. Zapraszam!

Kochani, stało się. Stało się Soraiya idzie do przedszkola. Podpisaliśmy już papiery. Tak naprawdę tylko jedno przedszkole w Bukareszcie wchodzi dla nas w grę, mianowicie będzie to przedszkole niemieckie z językiem niemieckim. Takie akredytowane przez Niemcy. Takie, gdzie mamy pewność, że są nauczyciele, którzy mówią po niemiecku i nie jest to tylko z nazwy German Kindergarten, tak jak z nazwy był mój German dentist, do którego chodziłam i już nigdy więcej nie pójdę. Podpisaliśmy dokumenty, przedszkole spoko. A dlaczego wysyłamy Soraiyę do niemieckiego przedszkola? Dlatego do niemieckiego, ponieważ Soraiya jest Niemką. Jej jedyny paszport, który jej wyrobiliśmy do tej pory, jest niemiecki. I jest to ten jeden z jej trzech języków ojczystych, którego jeszcze nie poznała, bo jest nas — jej rodziców — dwoje. Ja mówię do niej po polsku, Bolo mówi do niej po hindusku, a niemiecki właśnie miała poznać w szkole. Wybraliśmy również dla niej to przedszkole i w przyszłości też szkołę niemiecką międzynarodową z tego względu, że nie jesteśmy w stanie zapewnić jej… My sami nie wiemy, gdzie nas los poniesienie, w jakich zakątkach świata przyjdzie nam żyć, a wiemy, że niemiecka szkoła jest raczej wszędzie i w ten sposób będziemy w stanie zapewnić jej jakąś ciągłość i stałość. Sam Bolo też chodził tutaj w Mumbaju do szkoły niemieckiej, gdy przez rok, a może dłużej, mieszkał tutaj jako nastolatek. Dlaczego Soraiya idzie do przedszkola? Bo już nie wyrabiam. Po pierwsze ona jest już gotowa i ja jestem juz gotowa. Bo ona lgnie do dzieci i bardzo by chciała. Ma już trzy lata, a ja stwierdziłam, że to fajnie i że trzeba podążać za dzieckiem, więc jeśli ona tego potrzebuje — a widzę, że tam się rozwinie — to trzeba jej to umożliwić. A ja już nie wyrabiam. Mam tak krótki lont zapalny, jeśli chodzi o moje nerwy i ja nie wiem, z czego to wynika. Właśnie próbuję to rozgrzebać w sobie, a jak już się dogrzebię, to Wam o tym opowiem. Drobne rzeczy potrafią mnie wyprowadzić z równowagi i doprowadzić od zera do stu na skali złości czy frustracji. Równie szybko mi ta złość opada, nie wyrządzając nikomu krzywdy. Tak że jest to czas, kiedy zdecydowanie potrzebuję już ogarnąć własne życie i ten dystans między nami, moją córeczką a mną, będzie się powiększał Zresztą, bardzo fajnie opisała to moja przyjaciółka Karolina, też mieszkająca w Rumunii, w innej miejscowości, że jest to niebywałe, bo najpierw jesteśmy w ciąży, więc bliżej się z dzieckiem być nie da, dziecko jest w nas, we mnie. Później się rodzi i wisi na Tobie przez 24 godziny na dobę. Z czasem ten dystans już się tylko zwiększa. To, że Soraiya idzie do przedszkola wyzwoliło falę różnych uczuć we mnie i różnych myśli. Po pierwsze to, że dystans się zwiększa, że będzie już ode mnie tylko dalej. Po drugie, że jest to olbrzymi krok milowy dla osoby takiej jak ja, która cały czas z nią była, i dla niej, dziecka, które cały czas było w zasadzie tylko z mamą. Tak naprawdę uświadomiłam sobie, że chyba taki drugi olbrzymi krok milowy, kolejny do dorosłości, to będzie chyba tylko wyprowadzka z domu. Inna przyjaciółka z maminej grupy uświadomiła mnie, że wcześniej będzie takie nocowanie poza domem, a może ta emocjonalna bliskość, która zostanie może nie przerwana, ale ten moment, w którym równolatki czy jej przyjaciele zaczną być ważniejsi ode mnie. Nie będę tak daleko wybiegać w przyszłość. Na razie te zmiany mnie dotyczą. Soraiya miała iść do przedszkola. Ja już jestem gotowa i przyszedł pierwszy zawód, bo się okazało, że nie mają miejsc w tym przedszkolu i Soraiya będzie mogła pójść do przedszkola dopiero od nowego roku szkolnego. Musiałam się z tym pogodzić. Poszliśmy i tak na spotkanie do przedszkola, podczas którego to spotkania okazało się, że nagle jednak znajdą się dwa miejsca wolne w grupie przedszkolaków i to już od kwietnia, dlatego że jakaś rodzina z dwójką dzieci wyjeżdża z powrotem do Niemiec. Trochę mnie to zaskoczyło i ucieszyło. Ambiwalencja uczuć dopada mnie na każdym kroku, odkąd jestem matką. Czułam wielką radość, ale też od razu strach, że jak to już. Jak to, już? My w połowie marca wracamy z Indii. I co, i dwa tygodnie i już? Ostatnie dwa tygodnie z moją córeczką? I oczywiście ta radość, że tak, niech już jak najszybciej idzie. Co ja będę robić w tym czasie? Wiele osób się mnie pytało: „ I co Ty teraz będziesz robić z tym wolnym czasem i z tym dniem? Pewnie pójdziesz do pracy”. Po pierwsze moje dziecko idzie do przedszkola do godziny aż 12.30, na początek. Od nowego roku szkolnego mam nadzieję, że zacznie chodzić do godziny 15.00. Co to znaczy dla mnie, że będzie chodzić do przedszkola do godziny 12.30? To oznacza tylko tyle, że będę miała półtorej godziny więcej niż mam dotychczas. Dlatego, że Bolo wychodzi z nią o 9.00, wraca z nią o 10.00, czyli mam godzinę rano wolną dla siebie. On w tym czasie jest z nią na placu zabaw. Ja w tym czasie mogę się ogarnąć i wybrać, co wolę: czy wziąć spokojny prysznic i się ubrać, czy może zjeść spokojne śniadanie. Teraz dojdzie mi półtorej godziny więcej, hura. I to tylko wtedy, gdy to nie ja będę ją odwozić. Oczywiście ustaliśmy, że Bolo będzie ją odwoził, co daje mi dodatkowy czas. Prawdopodobnie zmieni się jednak jego praca i nie będzie go przez połowę tygodnia w domu. Co znaczy, że jeden dzień na dwa to ja będę miała te półtorej godziny więcej wolnego, a w kolejny dzień to ja będę musiała ją odwieźć, bo przywieźć to i tak ja ją będę m usiała. Właśnie. Czyli to nie będzie półtorej godziny więcej. To będzie mniej, bo ja będę musiała jeszcze po nią jechać. Tak koniec końców to nie wiem, ile mi z tego dnia wolnego zostanie. Ale dobrze, niech idzie. Postanowiłam więc, że jeśli ktoś się mnie zapyta, a już się pytali, co będę robiła z tym wielce wolnym czasem, to odpowiadam, że będę robić wielkie nic, czyli będę robić to, czego nie mogę robić teraz, gdy Soraiya ze mną jest. Później będę robić nic, czekając na to, aż Soraiya wróci z przedszkola chora i moje wielkie wolne znowu zamieni się w pył. Później, jak już wszystko pójdzie dobrze, posprzątam. Jest to jedna z wielu czynności, którą lubię robić, bo lubię efekt, ale lubię robić ją w jednym kawałku, nieprzerwanie, a z dzieckiem to tak trochę trudno. Właśnie niedawno jak przygotowywałam się do tego odcinka to był taki dzień, kiedy chodziłam i patrzyłam na to nasze mieszkanie i stwierdziłam, że to jest niemożliwe. Czasami są takie dni, kiedy jestem szczęśliwa, bo coś uda się nadgonić, ale tak z reguły polega to tylko na trzymaniu tych wszystkich nitek, żeby się to wszystko nie rozpierdzieliło w cholerę. Tu się trochę coś posprząta, tam się zrobi pranie, tu się trochę nadgotuje i w kółko, bo znowu trzeba robić pranie i znowu trzeba sprzątać, bo znowu się pobrudziło. Taka bieganina mnie strasznie denerwuje. Chciałabym wreszcie móc raz na dobre posprzątać i robić to na przykład raz w tygodniu. Takie mam marzenie. Fajne? Co jeszcze będę robić? Jak już sobie posprzątam któregoś dnia i zostanie mi godzina wolnego, to wiesz, co będę robić? Będę robić te wszystkie moje „to do”, które mi się piętrzą na liście. Ta fotoksiążka, którą miałam często wysyłać do babci, żeby nie robić tego raz od święta, tylko żeby dostawała co miesiąc; blog dla mojej Soraiyi, który założyłam, gdy byłam w ciąży, bo chciałam jej opowiadać różne rzeczy i chciałam, żeby zostały z nią te wspomnienia, żeby mogła do nich wrócić, kiedy za 30 lat jej go wręczę. Będę musiała wydrukować ten blog, bo skąd ja będę miała pewność, że ten portal, na którym prowadzę blog, będzie jeszcze istniał za 30 lat. Oczywiście wpisywałam tam różne rzeczy. Jest też masa takich wpisów, gdzie wrzuciłam tylko danego dnia tytuł, żeby zachować tę datę i stwierdziłam, że wrócę do tego i opiszę, co tam się działo, powklejam zdjęcia. Myślisz, że to zrobiłam przez ostatnie trzy lata? Nie. W ogóle zarzuciłam temat. Stwierdziłam, że wystarczy, jak jej będę ten blog prowadzić do jej drugich urodzin i już dalej to nie, bo nie będę sobie robić coraz więcej zaległości. A co potem? Jak już tak wszystko porobię i będę posprzątane w domu, moje dziecko zacznie chodzić dłużej do przedszkola; bo będzie to uwielbiać, nie biorę żadnej innej opcji pod uwagę; wszystko posprzątam i nawet porobię te wszystkie „to do”, to chciałabym zacząć zarabiać. Chciałabym wrócić do pracy. Co to znaczy „wrócić do pracy”? Korpo, które porzuciłam, przyjeżdżając do Rumunii? O, nie! Nie, dziękuję. Postanowiłam, że do korpo zawsze będę mogła wrócić, bo znam języki i to chyba wszystko, co potrafię dla nich robić. Nie, żartuję. Do korpo zawsze potrafię wrócić, ale korpo to już nie jest to, co misie lubią najbardziej. Nie, dziękuję. To było naprawdę super doświadczenie, przepracować w tym banku przez kilka lat, ale brak sensu. Jednak było super, bo fajni ludzie, duże pieniądze, można awansować, dużo rzeczy można się nauczyć. Ja wyniosłam stamtąd mnóstwo rzeczy, na przykład jak organizować różne sprawy albo jak się przygotowywać. Uczestniczyłam w wielu szkoleniach, które mi bardzo wiele dały i również wykorzystuję je obecnie w życiu na co dzień. Chociażby to, jak przygotować się do trudnej rozmowy, z kimkolwiek. Tak że doświadczenie super. Ale! Polityka, która się pojawia w korpo; pewnie nie na wszystkich szczeblach, ale już od któregoś się pojawia; mnie nie bawi zupełnie. To w ogóle nie moja bajka. Do tego właśnie ten brak sensu. Ja pamiętam pewien moment. Mamy takich wspólnych znajomych: ona jest nauczycielką angielskiego z zawodu, a on jest opiekunem dzieci w domu dziecka. Są fotografami z pasji. I pamiętam jak ich poznaliśmy. To był taki moment, kiedy pracowaliśmy w korpo, oni robili nam zdjęcia. Ja powiedziałam do Bola, że oni to mają konkretną pracę. Oni dają konkretną rzecz, dzieciom. Ich praca przynosi konkretny efekt. Ona uczy angielskiego i ktoś dzięki jej pacy się tego angielskiego nauczy. On opiekuje się dziećmi w domu dziecka. Możesz opisać swojej babci, co robisz, możesz zmierzyć efekt swoich działań. To jest coś konkretnego. A ja, co ja takiego robię? Dzięki, kochani z Keesho Photography za ten food for thought. To był pierwszy moment, kiedy stwierdziłam, że moja praca nic nikomu nie daje i nic nikomu nie zabiera. Był taki etap pracy w korpo, gdzie mieliśmy wspólnego wroga i to była nasza szefowa, która przyszła z zewnątrz i z jednej strony naprawdę bardzo podzieliła grupę, a z drugiej strony to wewnątrz grupy nas zjednoczyła. Tak się narodziły przyjaźnie na całe życie. Podejrzewam, że bez tego wspólnego wroga może byśmy nigdy tak silnie się nie przyjaźnili i te przyjaźnie nie przetrwałyby do dziś. Zauważyłam, że dla mnie tym sensem pracy w korpo był fakt, że byłam doceniana, albo że komuś mogłam uczynić pracę łatwiejszą i że ktoś to docenił i zauważył. To był mój motor napędzający. Natomiast, gdy zmienił mi się szef z takiego, któremu mogłam pomagać, gdzie widziałam sens mojej pracy, na szefową, która niestety była niekompetentna i była przerzucana jak gorący kartofel i do dziś jest, to opadają człowiekowi wszystkie ręce. Ja nie uważam, że jestem najmądrzejsza. Absolutnie nie. Natomiast bardzo szybko można zauważyć, jeśli ktoś jest kompetentny w swojej roli bądź nie i tylko szyje i jest zestresowany, że musi szyć. Postanowiłam nie załamywać się zupełnie, tyko stwierdziłam, że muszę zrobić z tym swoim czasie, który spędzam w tej pracy coś sensownego, żeby mieć efekt tej mojej pracy i oprócz tego, że pomagam komuś w pracy, kto tego nie docenia i do tego jest jeszcze niekompetentny, to stwierdziłam, że zajmę się akcjami charytatywnymi. Znalazłam w firmie, która przecież jest duża, dział, który zajmuje się akcjami charytatywnymi, bo tak duża firma nie może pozwolić sobie na to, żeby takich akcji nie było i postanowiłam w nich mocno uczestniczyć. Zapisałam się chyba do dwóch różnych akcji do trzech różnych grup i zaczęłam działać. Prężnie i ochoczo i z wielkim entuzjazmem. Wiesz do którego momentu? Aż zauważyłam, że też mamy KPI, że też jesteśmy rozliczani, ale nie na podstawie tego, co osiągnęliśmy, komu się udało pomóc czy ile pieniędzy zebrać czy właśnie z tego typu efektów. Nie. My mieliśmy za cel zaangażować jak największą liczbę pracowników. I mieliśmy tutaj też ustawione targety, ile pracowników ma być zaangażowanych charytatywnie. I tylko to się liczyło do naszych rozliczeń; do tego, czy jesteśmy efektywni jako grupa, czy nie. To już mnie absolutnie podłamało. Nagle sobie uświadomiłam, że nie jest tak, że… Niby to wiedziałam, że firma jest po to, żeby zarabiać, a nie żeby się tutaj udzielać ochoczo, ale jakoś mnie to strasznie podłamało, że robi się wszystko na pokaz, a później koniec końców wykorzystuje się te akcje charytatywne tylko po to, żeby móc pochwalić się przed kimś słupkami, aby zdobyć nowych pracowników albo umotywować ich, jak to są szczęśliwi, bo się udzielają w akcjach charytatywnych, albo koniec końców na tym zarobić. Do korpo zatem nie wrócę, mam awersję. Gdybym nie miała już co robić, to oczywiście z pocałowaniem w rękę, ale dobrze, że są i dobrze, że można to doświadczenie u nich zdobyć. Wolałabym jednak wybrać coś innego. Jak już wszystko odhaczę z tej mojej „to do” listy i będę wiedziała, że mogę zacząć zarabiać, to zajmę się w końcu moimi projektami, które na razie są niedochodowe i chyba takimi pozostaną, bo nie ma co tutaj liczyć na to, że będzie z tego wielka kasa. Jest to coś, co bardzo chciałabym zrobić. Już Wam mówiłam o tym, że mam w głowie serial TV, coś w tymi kierunku zaczyna się już dziać, ale niestety zbyt wolno i zbyt wolno dlatego, że ja się w to nie mogę zaangażować na 100%. To jest mój priorytet. Serial TV będzie na temat zero waste i tego, jak możemy w domu przeprowadzić nasze zmiany. Nie mogę za dużo zdradzić. Kolejną rzeczą jest oczywiście podcast, który chciałabym wkręcić na nowy level. Podejść do niego bardziej profesjonalnie. YouTube leży, w ogóle wiele rzeczy leży. Cieszę się, że mnie słuchasz i mnie polecasz. To jest dla mnie najważniejsze. Natomiast chciałabym zaoferować coś więcej, i Tobie i innym słuchaczom. Chcę też wydać moją książkę, której nie mam napisanej, ale mam notatki i tylko czekam, żeby się wziąć i napisać. To są takie moje kolejne projekty. To moje dziecko chyba już pójdzie do szkoły, jak się tym w końcu zajmę. Ale wiesz, co jeszcze się wiąże z pójściem Soraiyi do przedszkola i z tym wszystkim, co ja będę wtedy robić? Zaczęłam się zastanawiać, co ja mogę robić, jeszcze. W jakiej roli bym się spełniła; co mogłabym robić, co by mi przynosiło i pieniądze i radość. Tu uderzyłam jak w ścianę, rozbiłam się o tak zwany kryzys tożsamościowy. Zauważyłam, że przez te trzy ostatnie lata zmieniły się i moje priorytety, i moje cele i to, co mnie cieszy. Zaczęłam się nawet zastanawiać, co ja tak naprawdę robiłam zanim zostałam matką. Co mnie wtedy cieszyło, co lubiłam robić? I powiem Ci, że było mi bardzo trudno odpowiedzieć na to pytanie. Z pomocą jak zwykle przybiegł mój mąż. Zapytałam się go, jaka ja byłam wtedy i co ja lubiłam robić. Bolo postanowił mi wylistować rzeczy, które ja sobie skrzętnie zapisałam, bo inaczej bym zapomniała. On powiedział, że przede wszystkim lubię robić rzeczy, które mają jakiś cel. Widać od razu, że mają sens same w sobie. Czyli robienie tych rzeczy przynosi konkretny efekt. Uwielbiałam mówić do ludzi, rozmawiać z ludźmi, dowiadywać się od nich różnych rzeczy. Lubiłam łączyć ludzi, organizowałam różne spotkania. Dbałam o to, żeby wszyscy na tych spotkaniach dobrze się czuli, żeby w ogóle dotarli. 18 razy przypominałam. Byłam taką spinaczką, trochę. Bardzo lubiłam gotować, o czym zupełnie zapomniałam. Przez ostatnie trzy lata bardzo rzadko gotuję coś, tak po prostu, bo mam na to ochotę, żeby ugotować i sprawia mi to wielką przyjemność. Raczej gotuję tylko po to, żeby było coś na stole i żebyśmy to zjedli. Lubiłam eksperymentować, wypróbowywać nowe przepisy; lubiłam, jak pięknie to wyglądało na stole i jak do tego fantastycznie smakowało. Nie mam na to czasu, więc bardzo chętnie do tego wrócę. Bolo mi przypomniał również, że lubiłam spotykać się z ludźmi, a ostatnio spotykam się w bardzo wąskim gronie, co doceniam oczywiście, ale na więcej spotkań nie mam po prostu ochoty. Coraz bardziej wolę siedzieć sama w domu i żeby nikt do mnie nie mówił i żebym ja nie musiała do nikogo mówić. Trochę to przykre, nie. Bolo mi powiedział, że lubię kupować rzeczy, lubię wyszukiwać różne rzeczy i je kupować. Sprzątać też lubię i organizować. Co z tej listy można wydłubać? Co można zrobić z takimi upodobaniami? Jak można zarabiać pieniądze, mając takie upodobania? Czego nie umiem robić, albo nie lubię, to zarządzać ludźmi — tego też dowiedziałam się w korporacji i dziękuję bardzo za to korpo. Nie lubię, wolę zdecydowanie zasady partnerstwa. 

Zmiany. Właśnie to teraz wszystko leży przede mną. Te wszystkie punkty, dotyczą kryzysu tożsamości i tego, co lubiłam robić i taka obietnica, że będę mogła zacząć się realizować w zupełnie nowej postaci, jak Feniks z popiołów wstanę i otrzepię się z tego kurzu macierzyństwa. Pewnie nie do końca, bo matką będę zawsze. I będę mogła coraz bardziej, małymi kroczkami, najpierw nieśmiało, a później coraz bardziej, realizować siebie jako osobę. Muszę się do nich dobrze przygotować. Ten podcast, i te notatki, i to gadanie do Was, ten odcinek, jest próbą przygotowania się do tych zmian, które nadejdą. Bo chcę, żeby te zmiany były na dobre, żeby mało rzeczy mnie zaskoczyło, a na pewno mnie coś zaskoczy. I żeby nie zaskoczyło mnie to, że nagle mam czas i nie wiem, co mam ze sobą zrobić. 

Jeśli macie pomysł co z tym pakietem umiejętności i upodobań można zrobić, żeby było dobrze, dajcie koniecznie znać. A ja tymczasem zbieram tyłek w troki i muszę szybko się szykować i wyjść spod tej kołdry, bo zaraz stracę przytomność z powodu braku tlenu i udać się do Dadu na lunch, bo już jest godzina 2:00. Idę dzisiaj na lunch, przechodzę na drugą stronę ulicy, bo tam mieszka Dadu z Anti, czyli dziadziuś Soraiyi z jego siostrą. Będę znowu jeść, nic nie robić, uśmiechać się ładnie do innych gości i przyśpieszać wiatrak, bo mi znowu będzie zbyt gorąco. Ale fajnie jest. A jak jest w Indiach, to jeszcze raz powtórzę, zapraszam serdecznie na Instagram. Również na Facebooku jest, ale i na Instagramie mam zapisane wszystkie relacje w folderze „Mumbaj 2020” i tam wrzucam Wam codziennie takie strzępki tego, czego my tutaj doświadczamy. Dziękuję, że mnie słuchacie. Zapraszam do komentowania na social mediach i polecajcie, jeśli się Wam podoba. Kończę, bo zaraz naprawdę zemdleję z braku tlenu. Buziaki. Do usłyszenia następnym razem. Pa, pa!

Zostaw komentarz