1 października 1966 roku sekretarz generalny partii Nicolae Ceaușescu wprowadza Dekret nr 770 zakazujący całkowicie aborcji i antykoncepcji w Rumunii. Kto by pomyślał, że niemal co do dnia dokładnie 50 lat później komuś w Polsce zaświta podobna myśl, co wyprowadzi tłumy protestujących w Polsce na ulice, a z nimi tysiące wspierających protest osób na całym świecie. Przypadek sprawił, że w Bukareszcie Czarny Protest 3 października 2016 roku zorganizowałam ja…

[Czas słuchania: 33 min + BONUS 32 min]


Kliknij, aby przeczytać transkrypcję.

Zostaw komentarz

Zasubskrybuj zalataną, aby nie przeleciał Ci żaden odcinek na:

🎧 Spotify: https://spoti.fi/2mZ1z6A
🎧 Google Podcasts:
🎧 Apple Podcasts: https://apple.co/2lv0gfh
🎧 TuneIn:
🎧 YouTube:

Transkrypcja odcinka:

Spiker rumuńskiej telewizji oznajmia, że sekretarz generalny partii Nicolae Ceaușescu głęboko boleje nad postawą Rumunek, które nie chcą rodzić dzieci. Żeby pomóc im zmienić to egoistyczne nastawienie towarzysz Ceaușescu wprowadza Dekret nr 770, na mocy którego dokonywanie aborcji będzie odtąd karane więzieniem. „W ten sposób” — oświadcza spiker — „zapisujemy nową kartę historii w naszej chwalebnej walce przeciwko dekadencji imperializmu”. Tymi słowami Małgorzata Rejmer rozpoczyna rozdział „Kołyski i trumny”, swojej genialnej książki pt. „Bukareszt. Kurz i krew”. Dekret Ceaușescu wprowadzony zostaje 1 października 1966 roku. Kto by pomyślał, że dokładnie 50 lat później na ulice całego świata, w tym i Bukaresztu, wyjdą masowo ludzie w poparciu czarnych protestów Polek  i Polaków przeciwko zaostrzeniu już i tak rygorystycznego prawa aborcyjnego w Polsce. Przypadek sprawił, że Czarny Marsz w Bukareszcie zorganizowałam  wtedy ja. To była przygoda, o której chcę Ci dzisiaj opowiedzieć.

Cześć. Tu Zalatana. Co tydzień opowiem Ci o tym, co mi się przytrafiło; co mnie zirytowało lub zachwyciło; o życiu na emigracji, o rodzicielstwie, o naszych podróżach i o próbach bycia eko. Zapraszam!

Jest koniec września 2016 roku. Jestem w szóstym miesiącu ciąży. Jestem w Bukareszcie. Wzbiera mnie olbrzymia złość. Taka, która kipi uszami, wylewa się. Czuję się pewnie tak jak miliony Polek i Polaków, bo… Pod obrady sejmu trafił wówczas projekt obywatelski, całkowicie zakazujący aborcji. Aborcji, która i tak w Polsce dozwolona jest tylko w skrajnych przypadkach. Teraz ma być zakazana całkowicie i mój pozom frustracji i przerażenia potęguje fakt, że jestem w ciąży i że jestem w ciąży z dziewczynką. Jestem przerażona tym, co ze sobą taki zakaz może nieść. Wiem już na pewno, że koniecznie muszę dać temu wyraz publicznie. Muszę w jakiś sposób wesprzeć te dziewuchy w Polsce, bo w Polsce będzie Czarny Protest. Protest, jakiego jeszcze wcześniej w Polsce nie było. Protest wkurzonych kobiet, przede wszystkim, ale nie tylko. Będzie to czarny protest, przemarsz. Kobiety tego dnia nie pójdą do pracy. Zastąpią je ich mężowie, ich koledzy. Niektóre lokale będą zamknięte na czas Czarnego Protestu w geście solidarności i poparcia. Tysiące kobiet wyjdzie na ulice z czarnymi parasolkami. Wszak to już miał być początek października i wiadomo jaka jest wtedy pogoda w Polsce. Będą protestować przeciwko temu choremu prawu, zakazującemu ochrony ich własnego życia chociażby. Wiem, że trzeba się koniecznie przyłączyć do tego protestu, tylko nie do końca wiem jak. Ze mnie żadna aktywistka. Ja, owszem, zawsze byłam organizatorką, ale to jest coś innego, zorganizować towarzyskie spotkanie z takim celem, żeby było wszystkim miło i przyjemnie, a co innego jest zorganizować protest, o którym nie miałam pojęcia. 

Wiedziałam, że na pewno coś jest organizowane, więc weszłam na stronę internetową ambasady. Weszłam na strony grup Polaków w Rumunii na Facebooku i tak dalej. Niestety szybko się przekonałam, że jednak nic nie jest organizowane. Cisza, echo. Zaczęłam zadawać pytania tym Polakom, których znam, i oni też mówią, że nic nie ma. Ja mówię: „Kurde, nie może być!”. W takim razie ja założę event na Facebooku i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Ja miałam na myśli, że trzeba się zebrać. My, Polki w Bukareszcie. Trzeba stanąć po prostu pod ambasadą, nie wiem jeszcze w jakim stylu, w jakim geście. Może powiesimy te druciane okropne wieszaki na płocie, a może zapalimy jakąś świeczką. Zresztą, jak ja planuję, jak ja mam jakiś pomysł, to ja się po prostu tego pomysłu trzymam i później patrzę, jak go zrealizować. Nie jestem z tych, którzy idą od szczegółu do ogółu. Ja mam zdecydowanie odwrotnie. Po prostu miałam pomysł; wiedziałam, że zakładam event; ale w jaki sposób będziemy protestować, z kim, gdzie — to już są rzeczy do dogadania. 

Założyłam protest po angielsku, dlatego że pomyślałam sobie, że moim celem jest nie tylko wsparcie Czarnego Protestu w Polsce. Moim celem jest również to, aby ta wieść; przynajmniej tak widziałam moją rolę… Chciałam wykorzystać fakt, że mieszkam poza Polską. W związku z tym chciałam, aby wieści o tym, co się aktualnie dzieje w Polsce, rozniosły się w świat. Założyłam na Facebooku event po angielsku. Opisałam w skrócie, co się dzieje. Wzięłam różne opisy i grafiki z oficjalnego Facebookowego profilu Czarnego Protestu. Otworzyłam event z miejscem to be discussed lub to be announced, czyli nie wiadomo było, w jakim miejscu się spotkamy. Natomiast data była zdecydowanie określona na poniedziałek 3 października. Wtedy w całej Polsce odbywały się protesty. Na całym świecie również, wspierające. A czas określiliśmy między piątą a siódmą po południu, żeby ludzie u nas… Wiadomo, nie zmusisz ludzi i nie możesz oczekiwać od nich, żeby brali wolne. Natomiast po południu każdy na te dwie godzinki będzie mógł się urwać i przyjść. W każdym razie założyłam ten event. Oczekiwałam, że te kilka kobitek, które znam tutaj w Bukareszcie, po prostu przyjdzie pod ambasadę i zgłosi się; i że poznam jeszcze kilka nowych babeczek, które będą chciały się przyłączyć do protestu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po prostu każdego dnia, gdy się budziłam; a to już był koniec września i to było dosłownie na kilka dni przed protestem; każdego dnia, gdy się budziłam, to nie mogłam po prostu uwierzyć w to, co widzę na liczniku tego eventu. Setki i setki ludzi. Nie tylko zgłaszało chęć przybycia. Nie tylko zgłaszało zainteresowanie i chciało patrzeć, co dalej dzieje się na naszym profilu, ale finalnie ponad tysiąc osób powielało to wydarzenie czy wysyłało dalej do swoich znajomych, powielało na swoich tablicach, i tak dalej. To rozeszło się w takim locie błyskawicy, że ja w ogóle nie wiedziałam jak się nazywam i o co chodzi. 

Codziennie  się budzę i patrzę 100 osób, 150, 200, 300. Kurde, co jest? Ludzie zaczynają pisać na tablicy hasła poparcia, zaczynają wysyłać swoje czarno-białe zdjęcia z hasztagiem w ręku: #blackprotest. Opowiadają swoje rodzinne historie o tym, jak ucierpieli pod tym dekretem Ceaușescu, o którym wspominałam na początku z książki Gosi Rejmer. To było absolutnie niesamowite. Z jednej strony oczywiście, że się cieszyłam, a z drugiej strony byłam przerażona, bo mówię: „Kurde, ja jeszcze nic nie wiem!”. Nie wiem, gdzie my się zorganizujemy, jak, co ja z tymi ludźmi zrobię. Ja wiedziałam na pewno to, że nie wiem nic. Że nie wiem, co mi wolno robić, czego mi nie wolno. Wiedziałam, że nie zrobię niczego, co jest nielegalne. Po prostu nie ściągnę na siebie żadnych kłopotów i nie wpędzę też innych ludzi w kłopoty. Zupełnie nie miałam pomysłu, co teraz. Na szczęście okazało się, że… Ja szukałam pomysłów wszędzie. Bardzo pomocny był mój mąż, który sypał pomysłami, co by teraz można było zrobić. Nagle po prostu jak grzyby po deszczu zaczęły się pojawiać osoby, które okazywały wsparcie i pomoc. Była Alina, Polka, która może aktywnie nie mogła uczestniczyć, bo pracowała i miała inny tryb dnia niż ja, siedząca nad tym. Bo te kilka dni wtedy to ja poświęcałam tylko na to. Ale Alina zdecydowanie potrafiła mnie skierować do niektórych osób, które będą mogły mi pomóc. W ten sposób również znalazła się Veda Popović, aktywistka. Powiedziała nam, że możemy zrobić event u nich w barze. Że tam działa i że tam ma przyjaciół. Jest taki bar, Makaz Bar, i oni tam robią różne akcje, różne performance. Ona jest aktywistką i chętnie się przyłączy. Pomyślałam, że to super, fajnie. Ale ja bym jednak wolała, żebyśmy byli na zewnątrz, na ulicy. Cały Czarny Protest polegał na tym, żebyśmy byli widoczni, a nie że się zamkniemy w jakimś barze i tam sobie jak grupa wzajemnej adoracji będziemy coś robić. Co? Protestować? Ale już było mi lżej na sercu, bo wiedziałam, że to jest jakaś opcja w ostateczności. 

Koniec końców w ogóle wyszło tak, że postanowiliśmy, że to będzie przemarsz. Że nie możemy nigdzie stać i protestować w jednym miejscu, bo po prostu byłoby to nielegalne, bo nie mam pojęcia, gdzie zgłosić taki przemarsz, legalny protest. Co mi wolno, a czego nie wolno? Papierologia w Rumunii jest po prostu na takim poziomie, żeby zniechęcić do rozpoczynania czegokolwiek w tym temacie. Ja bym nawet nie wiedziała, od czego zacząć, kogo się zapytać, a tu czas umykał. Ludzie zaczynali się dopytywać, gdzie się spotykamy, co robimy; a ja po prostu nie wiedziałam, gdzie zacząć o to pytać. Co, mam zadzwonić na policję? Tu nie jest takie easy. Poza tym bariera językowa w tym przypadku dała mi się bardzo we znaki. Wymyśliłam więc, że to będzie przemarsz. Możemy przecież maszerować grupą, oczywiście nie blokując ruchu. Przejdziemy się chodnikiem, ale będziemy wszyscy ubrani na czarno i że będzie mieli z sobą plakaty. Z tymi plakatami koniec końców nic nie wyszło, bo tu Alina trochę spanikowała i mówi: „Słuchaj, to może być nielegalne, więc nie wolno nam”. Trochę mi się to nie podobało, bo już wszystko było ustalone, ale mówię: „Dobra, chuchajmy na zimne”. Faktycznie było tak, że jeśli ktoś miał coś przyczepione do swojej… Pisałam później, co wolno, a czego nie wolno; co proszę, żeby zachować; jakieś reguły tego protestu dla wszystkich, którzy w nim uczestniczyli. Faktycznie jednym z punktów było to, że jeśli ktoś będzie chciał sobie wysprayować jakieś hasło na koszulce czy przypiąć do t-shirta, to jest jego prywatna sprawa, natomiast żeby nie przynosili żadnych plakatów. Takie szczegóły. W sumie to ważne, bo to, co się działo wtedy w mojej głowie, to było niebywałe. Ta niewiadoma to była z jednej strony ekscytacja i mega adrenalina, a z drugiej strony trochę strachu. Tyle ludzi kliknęło, że przyjdzie. Ponad 380 osób wtedy kliknęło, że przyjdzie; aktywnie. Ponad 1000 osób kliknęło w event, było zainteresowanych i śledziło każdy nasz ruch. Oczywiście szerowali event i byli aktywni, i tak dalej. Natomiast ja wiedziałam, że nie przyjdzie 380 osób czy 900 osób — bo tyle było na końcu. Ja wiedziałam, że nawet połowa nie przyjdzie, ale to nadal jest mnóstwo ludzi. 

Koniec końców stanęło na tym, że to będzie przemarsz. To jest to, co możemy zrobić; że się przejdziemy po prostu i skończymy w tym barze Makaz. I tak faktycznie było. Chcę jeszcze wrócić do tego, chcę Ci wytłumaczyć, co ja zrozumiałam trochę później, chociaż znałam historię Rumunii, pod tym kątem też. Nie zdawałam sobie do końca sprawy z tego, jak bardzo ten dekret, który wydał Ceaușescu, ten zakaz aborcji wówczas, jak bardzo on siedzi głęboko i jak wielką ranę spowodował i jak wielki bunt i oburzenie wywoła jakby wspomnienie tego całego procederu i ta myśl w zasadzie przecież młodym pokoleniu, że w innym kraju europejskim… I to jeszcze w Polsce — w takim kraju, w którym Rumunia ma… Mnie się wydaje, że oni na nas patrzą jak na starszego brata. My jesteśmy trochę do przodu, jeśli chodzi o te zmiany demokratyczne. Choć teraz znowu idziemy w tył, ale wtedy tak było. Generalnie patrzą na nas jak na starszego brata, któremu się udało i z taką nadzieję, że im się też uda. Tak to przynajmniej odbieram. Nagle okazuje się, że w tej Polsce właśnie również ktoś wpadł na taki generalny pomysł jak Ceaușescu 50 lat temu. Oni dobrze wiedzą do czego to prowadziło. Oni wiedzą i pamiętają, ile żyć zostało złamanych. Tak naprawdę śmiem twierdzić i chyba nawet Gosia pisze o tym w swojej książce, że każdy w Rumunii, kto żyje tutaj też obecnie, jest przez ten dekret dotknięty osobiście; a jeśli nie osobiście, to ma w swojej najbliższej rodzinie kogoś, kogo ten dekret złamał czy zniszczył, czy po prostu zranił. 

Tutaj chciałam Ci przeczytać dwa fragmenty z tego rozdziału książki Małgorzaty Rejmer,„Bukareszt. Kurz i krew”. Naprawdę świetna! Krótkie rozdziały i każdy na inny temat. Ten rozdział akurat właśnie traktuje o tym dekrecie, wydanym przez Ceaușescu, całkowicie zakazującym aborcji. Tutaj akurat Gosia przytacza rozmowę z pewną panią, około sześćdziesięcioletnią. 

Każdy zna tę historię, ktoś doniósł, więc ktoś dostał wyrok. Kobieta, która miała aborcję, szła na 6 miesięcy do więzienia. Lekarzowi wlepiali jakieś 2 lata i grzywnę. W szpitalach były specjalne komisje, które badały, jak wyglądało łyżeczkowanie pacjentki z krwotokiem i czy ktoś jej wcześniej nie pomagał poronić. Kobiety wkładały do macicy wszystko, co było ostre. Wiadomo, robiły się rany, ale o to chodziło, żeby wywołać krwotok i żeby to się wreszcie wydało. Na wsi to się używało wrzeciona, drutów, szydełek, ale też korzenia chrzanu, łodyg jakichś roślin, dziurawca, lubczyku. Najlepszy był łopian, bo miał długą twardą łodygę. Stosowało się go do leczenia ran. Łopian działał odkażająco i był jak nóż, idealny. Nie mogę patrzeć spokojnie, jak kobieta robi na drutach. Mnie te druty kojarzą się z jednym. To może jest jakaś obsesja. Nie wiem. Ja mam prawie 61 lat, to chyba powinnam już o tym zapomnieć, prawda? Wyjechaliśmy z mężem za miasto niedawno. On łowi ryby; ja sobie usiadłam na kocu, patrzę na krzewy, na piołun, pokrzywę, osty, i myślę: „Tym by się dało, tym nie”. Kobiety umierały od tego. Wykrwawiały się albo zabijało je zakażenie, a nie wolno było udzielić pomocy krwawiącej kobiecie, póki nie wyda tego, kto przeprowadził aborcję. To może sobie Pani wyobrazić, jaki to był wybór. Trafiali na przykład na trop akuszerki, a ona miała w ciągu ostatniego miesiąca trzy kobiety u siebie; to trafiali też do tych kobiet. A u nich w domu po dwoje, troje dzieci, i nikt się nie zastanawia, co z nimi będzie, jak matka trafi do więzienia. Tyle złamanych ludzkich życiorysów. Pani Joanna uśmiecha się do siebie; kręci głową, jakby nie mogła uwierzyć w to, co mówi. Oczywiście, że miałam aborcję, jak każda — ciągnie. Trzy razy przeszłam skrobankę. Za każdym razem koleżanki pomogły mi kogoś znaleźć. Wszystko szło pocztą pantoflową. Ten albo ta robi za tyle i tyle. Dentysta, mechanik, akuszerka. Nieważne czy po medycynie; ważne, żeby to była zaufana osoba. Raz poroniłam sama. Wywołałam krwawienie i musiałam pójść do szpitala. Bardzo się bałam, ale trafiłam na dobrego człowieka, bo zgodził się wpisać w papiery poronienie samoistne. Nawet o nic nie pytał. Kobiety kombinowały z cesarkami. Jak dwa razy miałaś cesarskie cięcie, to przysługiwała Ci potem legalna aborcja, ale trudno było przekupić lekarza, żeby się zgodził, bo każdego roku był limit cesarek na szpital. Co dziesiąty poród mógł się tak zakończyć, więc lekarze stosowali ją tylko wtedy, kiedy naprawdę było zagrożenie życia. Mam syna. O tamtych dzieciach nie myślę i powiem Pani, że żadna kobieta, która przeszła przez to piekło, nie zastanawia się, czy to wszystko było moralne, czy nie. To nie była sprawa moralności tylko godności. Jak tylko mogłyśmy, walczyłyśmy, żeby normalnie żyć w tych nienormalnych czasach. 

Był protest. Odbył się 3 października w poniedziałek. Był przemarsz. Spotkałam wszystkich przed McDonaldem na Piata Romana. Zbieraliśmy się długo. Myślę, że osób było około 150, koniec w końców. Przeszliśmy się grzecznie; w fajnej atmosferze, ale nie radosnej. Przeszliśmy się w kierunku Piata Universitatii. Tam jest teatr z takimi schodami i już wcześniej Veda, którą wtedy poznałam osobiście; ta, która udostępniła nam swój czy swoich znajomych bar; podeszła do mnie i powiedziała, że jest tu z grupą innych aktywistek i one mają performance, który chciałyby wykonać, gdy dojdziemy do teatru. Ja oczywiście nie miałam zupełnie nic przeciwko temu. Zresztą, jakoś tak stwierdziłam tego dnia, że to, co mogłam, to zrobiłam; więcej nie mogę; a teraz niech się dzieje wola nieba; i na nic więcej już wpływu nie mam. To pomogło mi cieszyć się tym dniem i przeżyć go bez stresu, pomimo faktu że nagle przyszli do nas strażnicy, że nagle jedna z aktywistek pokazała piersi z napisem: „Black Protest”. Ale w ogóle mnie to nic nie ruszyło. Cieszyłam się, że jesteśmy razem. Cieszyłam się, że udało nam się przejść, że udało się nam wytłumaczyć strażnikom, o co nam chodzi, że jesteśmy pokojowym przemarszem i za chwilę idziemy dalej. 

Gdy doszliśmy do teatru, odbył się ten performance, o którym mówiła Veda. Ja zupełnie nie wiedziałam, co to jest, ale tak jak mówiłam — w ogóle mnie to nie przejmowało. Miałam wrażenie, że każdy w tej chwili jest na swoje ryzyko i, nie chcąc też narażać innych, usunęłam oficjalnych współorganizatorów z eventu, żeby nikogo nie narażać, a i tak koniec końców wszystko zorganizowałam tak naprawdę ja. I performance. Nagle różne dziewczyny, było ich chyba 10, wszystkie stanęły w rzędzie. Veda krzyczała coś po rumuńsku przez megafon, a dziewczyny stały w milczeniu ubrane na czarno. Inne dziewczyny związywały im ręce z przodu czarnymi chustkami, krępowały te ręce i zasłaniały im oczy. Tak dziewczyny stały, a fotoreporterzy — którzy zjawili się, jak dla mnie, znikąd; jak się okazało Veda i inne aktywistki ich zawiadomiły — pstrykali zdjęcia. Później poszliśmy dalej. Poszliśmy do Makaz baru. Tam były wcześniej przygotowane przeze mnie czarne kartki, białe długopisy, flamastry. Bo było zapowiedziane wcześniej, że będziemy pisać kartki do ówczesnej pani premier Beaty Szydło i że będziemy je wysyłać. Zbieraliśmy też pieniądze na zakup znaczków pocztowych i taki właśnie był cel bycia już tam na miejscu. Wymieniałyśmy się doświadczeniami. Były tam na miejscu przeprowadzane wywiady. Był też kręcony film. Były wypowiedzi różnych osób do tego krótkiego filmu, który później się ukazał i który wrzuciłam później na stronę eventu. Atmosfera była już rozluźniona, ale nadal poważna. Dziewczyny stawały na tle namalowanych przez siebie plakatów; stawały do zdjęcia, ubrane na czarno z hasztagami. Później te zdjęcia krążyły po Sieci, po ich sieciach społecznościowych. To było niesamowite przeżycie i to, ile osób chciało napisać coś od siebie do pani Beaty Szydło i wysłać jej pozdrowienia, to też było niesamowite.

Szczególnie zapamiętałam jedna dziewczynę, Dianę, która nie zdecydowała się wrzucić kartki do innych kartek, tylko odszukała mnie w tym barze, podeszła do mnie i wręczyła mi tę kartkę osobiście. Na tej kartce było spisane jej doświadczenie, jej historia. Okazuje się, że jest bardzo schorowana. Do tego stopnia, że sama nie będzie mogła mieć dzieci. I krótko opisała swoją historię życia, a w zasadzie jednego wielkiego cierpienia. Po czym pisze, że była niechcianym dzieckiem. Jest efektem nieudanej aborcji, a mimo to uważa, że jej matka miała absolutne prawo jej dokonać i każda kobieta powinna mieć to prawo do decydowania o tym, czy zachować ciążę, czy nie. Tutaj też posilę się jednym z cytatów książki Gosi, bo ona to po prostu powiedziała dużo lepiej niż ja. Rozmowa ze Stefanem, rocznik ‘78, drugie dziecko swoich rodziców. Mówi on tak: 

O dekrecie w domu się nie mówiło. To w szkole dzieciaki gadały, że jest coś takiego jak kondom, że to się wkłada na penisa i dzięki temu nie ma dzieci, i że u nas nie można tego kupić, dlatego w klasach jest po 40 dzieciaków i więcej. 6 Stefanów, 7 Krystin, 5 Aleksandrów. Dzieci pytały się nawzajem: „A Ciebie chcieli?”, przezywały się: „Ty wyskrobku!”. Nie zastanawiałem się nigdy nad tym. Rodzice byli dla mnie dobrzy, byli troskliwi, nie miałem powodu, żeby o tym myśleć. Ale któregoś razu, gdy byłem już nastolatkiem, i to hardym, pokłóciłem się o coś z ojcem i nagle matki mi przerwała: „Zastanów się co mówisz, bo gdyby nie ojciec, to nie byłoby Cię na świecie!”. Od razu zrozumiałem, o co jej chodzi. Przypomniałem sobie wszystko, o czym się rozmawiało na przerwach, że nasze matki robiły skrobanki w domach, w kuchni, w łazience, na ceracie; że nigdy o tym nie opowiadają i że lepiej ich o nic nie pytać. Nie mogłem tego pojąć. Moja matka, lekarka, wykształcona silna kobieta, też mogła dokonać aborcji? Kilka tygodni później, gdy gotowała zupę, zapytałem ją, czy przerywała ciąże, a ona ze wzruszonymi ramiona powiedziała: „Raz tu w kuchni, na stole, a drugi raz na tapczanie w dużym pokoju”. Jak gdyby nigdy nic stała dalej przy kuchence i mieszała w garnku. Wyszedłem z kuchni i popłakałem się. Nigdy więcej nie zapytałem jej ani o dekret, ani o aborcję. W 1967 roku w Rumunii przychodzi na świat dwa razy więcej niemowląt niż jeszcze rok wcześniej. Dzieci z tego rekordowego w historii kraju rocznika jak żadne inne poczują na własnej skórze niewydolność państwa. Zabraknie dla nich miejsc w żłobkach, przedszkolach i szkołach. Zabraknie dla nich pracy i mieszkań. Gdy w 1989 roku wybuchnie rewolucja dekreciaki — jak mówi się w Rumunii na dzieci wyżu demograficznego z pierwszych lat po przyjęciu dekretu — będą wkraczały w dorosłość i będą zdawać sobie sprawę, że w komunistycznej upadłej Rumunii nie ma dla nich przyszłości. Będą rozgoryczone i wściekłe. Będą chciały śmierci tego, który sprowadził je na świat. Śmierci Ojca Narodu. 

Gdy Diana przyszła do mnie z tą kartką i ja ją przeczytałam, to nie mogłam powstrzymać łez. Przytuliłam ją mocno, bo ona była dla mnie unaocznieniem całego tego okrucieństwa; tego, co niesienie za sobą zakaz całkowitej aborcji. Jeszcze bardziej zrozumiałam, że jest o co walczyć i jeszcze bardziej się ucieszyłam, że mogłam poznać tych ludzi i ich historię, i że mogłam wziąć udział w czymś tak bardzo ważnym. Zupełnym przypadkiem jeszcze się okazuje, że mogłam tworzyć taki event. Odzew tego eventu był niesamowity. Ponad półtora tysiąca ludzi zaszerowało ten event na swoim wallu czy na różnych grupach. Ponad tysiąc trzysta osób okazało zainteresowanie i śledziło nasze ruchy. Ponad 380 osób zadeklarowało, że przyjdzie. 

Niesamowite było to, gdy nagle okazało się, że na okładce The Independent jest zdjęcie dziewczyny z przewiązaną czarną opaską na oczach i zakneblowanymi rękami, związanymi czarnym szalikiem. To zdjęcie pochodziło od nas, z Bukaresztu, z tego performance, który zorganizowała Veda. Było też podpisane, że to jest stąd. To zdjęcie trafiło na okładkę The Independent  i to zdjęcie powieliło również Frankfurter Allgemeine Zeitung czy chociażby Wyborcza. Później też mogłam jeszcze udzielić wywiadu o sytuacji w Polsce do Romania Insider. To jest taki informacyjny portal po angielsku. Odzew był niesamowity i później wiele osób pytało, jak wygląda sytuacja i czy coś udało się zdziałać. 

Trzy dni później, 6 października, sejm większością głosów odrzuca ten straszny projekt obywatelski. Ale niecałe trzy i pół roku później zarówno ja, jak i miliony Polek i Polaków, znów czujemy wściekłość i złość, bo temat znów wraca i wybija, jak przepełnione szambo . To jest nie do wiary. Zdjęcia i filmy z naszego marszu z 2016 roku wrzucę na Facebooka oraz na mój Instagram Zalatana mama w wyróżnionych relacjach. Będzie do odcinka, więc koniecznie tam zajrzyj. A jako bonus do odcinka przeczytałam również dla Ciebie cały rozdział „Kołyski i trumny” z książki Małgorzaty Rejmer „Bukareszt. Kurz i krew”. Znajdziesz go w osobnym nagraniu. Do usłyszenia za tydzień!

Zostaw komentarz